Przejrzystość: stara – nowa zasada

publikacje

publikacje (67)

Pozacenowe kryteria oceny ofert - Poradnik z katalogiem dobrych praktyk. Autor: Dariusz KOBA

Szanowni! Kochani!

Poradnik: Pozacenowe kryteria oceny ofert

Cieszę się, że moje wieloletnie pisanie i "gadanie" o kryteriach oceny ofert znalazło uznanie w oczach Prezesa UZP i przybrało realną postać. 

Ciekaw jestem Waszej reakcji. 

Przy okazji przypominam o konkursie na kryteria pozacenowe ogłoszonym na stronach UZP. Warto wziąć udział. Może coś się wreszcie zacznie zmieniać "w temacie kryteriów".

Dariusz KOBA

Publikacja do pobrania: część 1 | część 2

Czytaj dalej...

Poradnik dla zamawiających usuwanie azbestu

 Szanowni Państwo,

na zlecenie Ministerstwa Przedsiębiorczości i Technologii został opracowany "Poradnik dla zamawiających usuwanie azbestu", który zawiera praktyczne wskazówki jak efektywnie i zgodnie z prawem dokonywać zamówień publicznych na prace polegające na demontażu i transporcie na składowisko odpadów zawierających azbest.

Autorem publikacji jest Pan Dariusz KOBA.okładka1

Poradnik można bezpłatnie pobrać ze stron internetowych Bazy Azbestowej i Ministerstwa Przedsiębiorczości i Technologii: https://www.bazaazbestowa.gov.pl/pl/aktualnosci...

lub bezpośrednio: http://www.mpit.gov.pl/strony/zadania/bezpiecze...

Poradnik można bezpłatnie pobrać również z naszej strony klikając TUTAJ.


Ewentualne pytania dotyczące Poradnika można kierować pod adresem:

Instytutu Techniki Budowlanej - w sprawach technicznych

Koba Consulting Group - w sprawach proceduralnych

Czytaj dalej...

Planowanie zamówień

Wprowadzenie do ustawy obowiązku publikowania planów zamówień publicznych spowodowało konsternację części zamawiających: po co sporządzać plany zamówień?, kto miałby to robić?, kolejne biurokratyczne obowiązki!, wracamy do epoki centralnego planowania?! Takie reakcje powodowały z kolei konsternację moją: jak można działać bez planu zamówień?!

Starsze pokolenie może pamiętać okres „błędów i wypaczeń” i kojarzyć planowanie z absurdami gospodarki socjalistycznej. Antidotum miała być, i była, wolność, spontaniczność, akcyjność, elastyczność itp. Wahadło wahnęło daleko w drugą stronę. Można to zrozumieć. Jednak już dawno powinniśmy uznać, że normalna, planowa działalność jest ważniejsza od ciężkiej pracy ad hoc (czy nie na tym polega przewaga rozwiniętych gospodarek?).

Podstawowym pojęciem definiującym zamówienia publiczne (prywatne zresztą też) w krajach pierwszego świata jest procurement cycle:

schemat 1

Sporządzenie planu zamówień jest oczywistym, koniecznym elementem procesu udzielania zamówień, nie mniej, niż prowadzenie postępowania o udzielenie zamówienia. Ale ustawa Pzp nic na ten temat nie mówiła przez 20 lat! I cóż z tego. Ustawa nie wspomina nawet o wielu kwestiach, które trzeba wziąć pod uwagę (wybór sposobu zaspokojenia potrzeb, szacowanie wartości zamówienia, analiza rynku, analiza ryzyka itp.), o innych wspomina lakonicznie (kryteria oceny ofert, kryteria selekcji) lub koncentrując się na sprawach drugo- lub trzeciorzędnych (umowy). Nadal brak w ustawie przepisów odnoszących się do ewidencji jako ostatniego etapu procesu (bo przecież nie chodzi o wypełnienie sprawozdania), co nie zmienia faktu, że kolejnym podstawowym obowiązkiem zamawiającego jest prowadzenie tej ewidencji, jej analiza i wykorzystanie wniosków w kolejnym procesie zakupowym.

Zacznijmy od stwierdzenia, że plan zamówień i plan finansowy to dwie różne rzeczy. Plan finansowy sporządzany jest w różny sposób przez różnych zamawiających. Jednostki sektora finansów publicznych robią budżet w oparciu o przepisy o finansach publicznych, spółki w oparciu o ustawę o rachunkowości (być może inni stosują jeszcze jakieś przepisy szczególne). Jednak plan finansowy służy do innych celów, niż plan zamówień.

Jednostką planu zamówień jest zamówienie (kategoria zakupowa) natomiast jednostkami planu finansowego są działy, rozdziały i paragrafy klasyfikacji budżetowej – w konsekwencji jednostka planu zamówień może być szersza (obejmuje produkty finansowane z różnych paragrafów) lub węższa (z jednego paragrafu są finansowane różne zamówienia). Wartością zamówienia jest wartość w całym okresie trwania umowy, natomiast w planie finansowym ujmuje się wydatki roczne – w konsekwencji wartość zamówienia może być wyższa (zamówienie wieloletnie) lub niższa (część wydatków będzie ponoszona na podstawie uprzednio zawartej umowy), a nawet zerowa (nie planuje się postępowania, a wszystkie wydatki będą dokonywane na podstawie wcześniej zawartej umowy. Może być również sytuacja odwrotna: zamówienie ujęte w planie zamówień nie jest uwzględnione w planie finansowym, gdyż w danym okresie nie przewiduje się płatności z tytułu jego realizacji. Skorelowanie planu zamówień z planem finansowym jest sprawą ważną, choć nie jest proste. Należałoby używać do tego odpowiednich narzędzi informatycznych (jaka szkoda, że nie znam niczego co mógłbym polecić, choć nie wykluczam, że jest na rynku jakiś program godny uwagi).  

W jakim celu należy sporządzić plan zamówień

Podstawowym celem planu zamówień jest zapewnienie finansowania oraz uniknięcie zaciągania zobowiązań przekraczających możliwości finansowe zamawiającego. Można, oczywiście, osiągnąć ten cel w inny sposób: wymagać wskazania we wniosku o wszczęcie postępowania (uwaga – ustawa nic nie mówi o sporządzaniu takich dokumentów:) „podziałki” budżetowej, z której ma być finansowane zamówienie oraz parafowania tego wniosku przez służby księgowe na okoliczność potwierdzenia dysponowania tymi środkami. Rozumiem, że w ten sposób postępowali zamawiający, którzy nie sporządzali planu zamówień, a jednak nie przekraczali budżetu.

Nie mniej ważnym celem planu zamówień jest właściwe określenie wartości zamówienia, a zwłaszcza zapobieganie zarzutom celowego dzielenia zamówienia na części. Dotyczy to wszystkich trzech wymiarów.

Określając zakres przedmiotowy zamówienia należy stosować zasady „jeden sklep” i „jeden cel” (omówione w innym tekście). Przesądzenie na etapie planowania „co razem, a co osobno” umożliwia weryfikację poprawności rozumowania w świetle całości planowanych wydatków.

Właściwe oszacowanie wartości zamówienia wymaga należytej staranności przy określaniu ilości zamawianych dostaw i usług. Na etapie planowania wszystkie jednostki organizacyjne zgłaszają swoje zapotrzebowanie, które jest sumowane (zwykle również korygowane, ale to zupełnie inny problem). Uwzględnianie łącznych ilości planowanych do zakupienia przez zamawiającego zapobiega wyciekaniu zamówień udzielanych z poziomu komórek organizacyjnych.

Horyzontem właściwym dla szacowania wartości zamówienia jest rok (nie dotyczy projektów unijnych, które w tym miejscu pomijamy), ewentualnie okres dłuższy, jeśli przewidujemy zawarcie dłuższej umowy. Dochowanie należytej staranności przy sporządzaniu planu daje podstawy do ewentualnego ponawiania tych samych zamówień w trakcie roku – o ile doszło do zmiany planu, np. na skutek uzyskania dodatkowych środków przeznaczonych na ten sam cel. W takiej sytuacji zamawiający będzie mógł odrębnie określać wartość zamówienia planowanego oraz zamówienia (zamówień) ad hoc i nie będzie zmuszony do ich sumowania.

Jak widać właściwe planowanie zamówień jest kluczowe dla obrony przed ulubionymi zarzutami kontroli: dzielenia zamówienia na części.

Nie mniej ważnym rezultatem sporządzenia planu zamówień jest dokonanie podziału pracy pracowników odpowiedzialnych za zamówienia, w tym wskazanie osoby odpowiedzialnej za każde z zamówień (wiem, że niekiedy podział ten jest dokonywany poprzez przypisanie wszystkich zamówień jednej osobie – i każdą z takich osób szczególnie w tym miejscu pozdrawiamy), rozłożenie pracy równomiernie w trakcie roku i zaplanowanie urlopów (czy na pewno wszyscy muszą pracować w pocie czoła przed świętami i nudzić się po świętach?). Plan zamówień może skutkować przyjęciem założeń co do potrzeby zatrudnienia nowych pracowników, outsourcingu usług, szkoleń pracowników itp.

Na koniec zostawiłem, z pewnością nie najmniej ważny, powód (i zarazem rezultat) sporządzania planów zamówień jakim jest określenie priorytetów oraz wypracowanie odpowiedniej strategii zakupowej. Wydaje się oczywiste, choć nie wszyscy się z tym zgodzą, że należy do różnych zamówień różnie podchodzić. Sam ustawodawca, wprowadzając szereg progów, dał do zrozumienia, że procedura udzielania zamówień powinna zależeć od wartości zamówienia, w przewidując szereg trybów – że sposób postępowania w procesie zakupowym należy dostosować do specyfiki zamówienia. Tymczasem często widzę zamawiających, którzy z tą samą atencją (komisja przetargowa, liczba podpisów na SIWZie, objętość ogłoszenia, objętość protokołu itp.) podchodzą do zamówień na kilkadziesiąt tysięcy i kilkadziesiąt milionów. I wszystko w trybie przetargu nieograniczonego, (niedawno jeszcze) z ceną jako jedynym kryterium, umową ryczałtową – czyli według jednego schematu.

Czy trzeba pisać odrębne przepisy o zamawianiu dostaw, usług i robót budowlanych? – nie trzeba (choć kiedyś były odrębne dyrektywy), ale trzeba zupełnie inaczej podchodzić do tych zamówień. Czy trzeba pisać odrębne przepisy o zamówieniach klasycznych, sektorowych i obronnych? – nie trzeba (choć nadal są odrębne dyrektywy), ale trzeba zupełnie inaczej podchodzić do tych zamówień. Stosowanie jednego, niezależnie od tego, jak dobrego, schematu postępowania jest zgubne. Nie tylko OPZ, ale warunki, kryteria, umowę, a także niektóre elementy instrukcji dla wykonawców (np. opis sposobu obliczenia ceny, opis sposobu przygotowania oferty) należy dostosować do przedmiotu zamówienia. Nie mówiąc już o właściwym doborze trybu.  

Jednym z powszechnie stosowanych sposobów zróżnicowanego podejścia do zamówień (jaka szkoda, że na razie głównie niepublicznych) jest macierz Kraljica. Model Petera Kraljica dzieli zakupy na cztery kategorie w zależności od ich ważności i ryzyka związanego z zakupem.

schemat 2

Produkty „dźwignie”

Do dźwigni należą zamówienia z dużym potencjałem oszczędności i niskim ryzykiem. A to oznacza, że:

  • bardzo ważna jest bezwzględna konkurencyjność
  • mniej ważna jest wiarygodność wykonawcy

Podstawowe założenia strategii zakupowej powinny obejmować:

  1. standardowy opis przedmiotu – należy korzystać z dostępnych standardów rynkowych, jeśli ich brak – należy dążyć do wypracowania standardów samemu, a jeszcze lepiej w grupie (z sąsiadami, z podobnymi zamawiającymi)
  2. agregowanie zapotrzebowania – staramy się wykorzystać korzyści skali, może poprzez wspólne zamówienia, może poprzez skorzystanie z centralnego zamawiającego
  3. cena jedynym lub przeważającym kryterium – nic bardziej precyzyjnego nie da się o tym napisać in abstracto
  4. przetarg nieograniczony – najbardziej konkurencyjny tryb udzielania zamówień
  5. aukcja – warto stosować aukcję jako dogrywkę pozwalającą na dalsze obniżenie cen (zwłaszcza, gdy ustawodawca raczy powrócić do warunku min. 3 ofert odpowiednich)
  6. niskie, standardowe warunki udziału w postępowaniu – skoro ryzyka nie są duże, nie należy stosować fakultatywnych podstaw wykluczenia, ani zanadto kombinować z warunkami udziału

Jakie produkty dźwignie zamawiamy? To zależy od zamawiającego. Dla energetyków są to kable, transformatory, liczniki; dla wodociągów – rury, dla drogowców – znaki, dla niektórych – paliwo, dla większości – papier, itd.

Produkty strategiczne

Produkty strategiczne to zamówienia z dużym potencjałem oszczędności i wysokim ryzykiem. A to oznacza, że:

  • bardzo ważna jest konkurencyjność
  • bardzo ważna jest wiarygodność wykonawcy

Podstawowe założenia strategii zakupowej powinny obejmować:

  1. zespół projektowy – niezależnie od wartości zamówienia (czyli również poniżej progu ustawowego) należy rozważyć powołanie zespołu projektowego, który będzie dbał o końcowy efekt realizacji zamówienia
  2. metoda osiągnięcia rezultatu – w szczególnych sytuacjach należy rozważyć różne możliwości osiągnięcia zakładanych rezultatów: może koncesja lub ppp, może wynająć urządzenie, nie kupować itp.
  3. staranny opis przedmiotu – opis pozwalający na optymalizację, raczej funkcjonalny, niż techniczny
  4. przemyślana umowa – staranna identyfikacja i właściwa alokacja ryzyka, klauzule motywujące wykonawcę do należytej staranności, narzędzia dochodzenia praw stron
  5. najlepszy bilans ceny i jakości – cena nie powinna być jedynym kryterium, należy promować jakość i zapobiegać oferowaniu rażąco niskich cen poprzez właściwe kryteria, ich wagi oraz sposoby punktacji
  6. prekwalifikacja – co najmniej przetarg ograniczony, a jeszcze lepiej negocjacje z ogłoszeniem lub dialog konkurencyjny (jeśli są przesłanki)
  7. wysokie wymagania wobec wykonawców – wysokie warunki udziału w postępowaniu, odpowiednie kryteria selekcji (raczej nie ilość wcześniej wykonanych zamówień, lecz ich jakość i stopień podobieństwa)
  8. budowanie relacji z wykonawcami – warto rozważyć dialog techniczny, umowę ramową, okresowe spotkania z wykonawcami w celu przedstawienia planów, przedyskutowania wymagań
  9. zatrudnienie doradcy – w każdym przypadku, gdy brak zamawiającemu wiedzy lub doświadczenia należy zatrudnić biegłego

Strategiczne zamówienia to zamówienia najtrudniejsze. Należą do nich inwestycje budowlane, systemy informatyczne, duże zakupy skomplikowanego (np. w utrzymaniu) sprzętu.

Wąskie gardła

Wąskie gardła to zamówienia z niskim potencjałem oszczędności i wysokim ryzykiem. Czyli niewiele można zaoszczędzić, a wiele można stracić, a to oznacza, że:

  • mniej ważna jest konkurencyjność
  • bardzo ważna jest wiarygodność wykonawcy

Podstawowe założenia strategii zakupowej powinny obejmować:

  1. przemyślana umowa – staranna identyfikacja i właściwa alokacja ryzyka, klauzule motywujące wykonawcę do należytej staranności, narzędzia dochodzenia praw stron
  2. najlepszy bilans ceny i jakości, a jeszcze lepiej wybór oparty na jakości – należy dążyć do wyboru oferty najkorzystniejszej według zasady „najlepszy, na jakiego mnie stać”, czyli docelowo (po zmianie ustawy) bez kryterium ceny, a tymczasem z ceną o odpowiednio niskiej wadze i odpowiednio punktowaną
  3. prekwalifikacja – co najmniej przetarg ograniczony, a jeszcze lepiej negocjacje z ogłoszeniem lub dialog konkurencyjny (jeśli są przesłanki)
  4. wysokie wymagania wobec wykonawców – wysokie warunki udziału w postępowaniu, odpowiednie kryteria selekcji (raczej nie ilość wcześniej wykonanych zamówień, lecz ich jakość i stopień podobieństwa)
  5. budowanie relacji z wykonawcami – warto rozważyć dialog techniczny, umowę ramową, okresowe spotkania z wykonawcami w celu przedstawienia planów, przedyskutowania wymagań
  6. poszukiwanie alternatyw – to są „wredne” zamówienia, więc może warto coś zrobić, aby ich nie udzielać :)

Wąskie gardła to zamówienia na projektowanie, nadzory inwestorskie, różnego rodzaju doradztwo, analizy, opinie, szkolenia.

Produkty standardowe

Zamówienia standardowe są z niskim potencjałem oszczędności i niskim ryzykiem, a to oznacza, że:

  • ważna jest konkurencyjność
  • mało ważna jest wiarygodność wykonawcy

Podstawowe założenia strategii zakupowej powinny obejmować:

  1. minimalizacja kosztów postępowania – koszty przygotowania i prowadzenia postępowania nie mogą przekraczać spodziewanych oszczędności wynikających z jego przeprowadzenia, zważywszy próg 30.000 euro, trudno odnieść to do zamówień objętych ustawą, z pewnością jednak należy to mieć na względzie w przypadku zamówień podprogowych
  2. upraszczanie procedur w miarę spadku wartości: poniżej progu bagatelności należy zaczynać od samodzielnego rozeznania rynku, poprzez zapytania ofertowe, a la przetarg ograniczony, aż do a la przetarg nieograniczony
  3. cena jedynym lub przeważającym kryterium – jeśli kryteria pozacenowe, to raczej zalgorytmizowane, aby uprościć i przyspieszyć ocenę
  4. niskie, standardowe warunki udziału w postępowaniu – do tego potwierdzane raczej oświadczeniami, niż dokumentami

Standardowe zakupy mniejszej wartości obejmują wiele dostaw i usług o niewielkiej wartości, zarówno pieniężnej (każdy zamawiający powinien sam rozstrzygać co to dla niego oznacza), jak i użytkowej (nawet, jeśli nie wyjdzie, nic strasznego się nie stanie).

I jak to wszystko zapisać w ustawie? Nie da się, przecież to tylko nieuczesane myśli. I po co? Bo czego nie ma w ustawie, to nie istnieje? Może lepiej od razu napisać w ustawie, że „dokonywanie zamówień publicznych nie polega na stosowaniu przepisów ustawy”.

 

Powyższy tekst ukazał się w numerze 12/2017 Miesięcznika Zamówenia Publiczne. Doradca.

Autor: Dariusz KOBA

Czytaj dalej...

Oferta dobra, lepsza i za dobra

Gdy w 1994 r. amerykanie uczyli nas zamówień publicznych postawili pytanie: „Co należy zrobić z ofertą dostawy samochodów z dwoma kołami zapasowymi w sytuacji, gdy wymagano w przetargu samochodów z jednym kołem zapasowym?” Odpowiedź była oczywista: „brać”. „Błąd – to przecież oferta niezgodna z SIWZ” stwierdzili z pełnym przekonaniem nasi trenerzy. „Jak można odrzucić ofertę obejmującą gratisowo dodatkowe produkty” oburzyliśmy się wszyscy.

Amerykanie tłumaczyli coś o czyszczeniu magazynów, kosztach przechowywania i kosztach utylizacji, ale zupełnie to do nas, mających w świeżej pamięci „gospodarkę niedoborów”, nie trafiało.

Z czasem rozumiemy coraz lepiej, że lepsze może być wrogiem dobrego nie tylko dlatego, że szkoda czasu na ulepszanie, ale również dlatego, że lepsze może się okazać gorsze.

LEPSZY WYKONAWCA

Kwalifikacja wykonawców służy ocenie zdolności wykonawcy do należytego wykonania zamówienia. Zamawiający dysponuje trzema narzędziami weryfikacji tych zdolności: podstawami wykluczenia, warunkami udziału i kryteriami selekcji (oraz w ograniczonym zakresie kryteriami oceny ofert).

Podkreśla się, że warunki udziału to powinny być minimalne zdolności, jakimi powinien wykazywać się wykonawca. A co z poziomem maksymalnym? Czy wolno warunki udziału określać również „od góry”? Ależ skąd – odpowie większość – nie można wykluczyć wykonawcy, który ma potencjał większy od wymaganego. Błąd – nie jest prawdą, że większy wykonawca jest lepszy, a nawet, że jest nie gorszy od mniejszego.

Widziałem nieraz coś, co nazywam „syndromem zbyt dużego wykonawcy”. Jeśli niewielkie zamówienie u małego zamawiającego uzyska wielka firma, to bardzo źle rokuje. Dla takiej firmy będzie to zlecenie „trzeciorzędne”, co oznacza, że będzie do jego realizacji przeznaczać rezerwy kadrowe i sprzętowe. W efekcie zamówienie może nie zostać należycie realizowane. A gdyby zamawiający próbował się upominać - najdroższe kancelarie szybko uświadomią mu jego miejsce - mały zamawiający nie będzie w stanie wyegzekwować należytego wykonania zamówienia.

Co innego wykonawca mniejszy, spełniający warunki odpowiednio postawione, a więc zdolny do wykonania zamówienia, lecz nie za duży. Dla takiego wykonawcy to konkretne zamówienie może być priorytetowym, wizerunkowym, może być przepustką do nowych, dużych (dla tej firmy) zamówień. Taka firma ma motywację, aby wszystkie siły i środki (również kosztem mniejszych zleceń) przerzucić na realizację tego zamówienia. Mniejsza firma może wykonać zamówienie znacznie lepiej od (za) dużej.

Czy to oznacza, że należy określać warunek doświadczenia jako należyte wykonanie od X do Y zamówień i wykluczać tych, którzy wykonali więcej? Nie, raczej nie. Może wystarczy, że w ramach kryteriów selekcji nie będzie stosowana „ilość wykonanych wcześniej zamówień” jako jednostka miary doświadczenia wykonawcy.

Podobnie należy podchodzić do doświadczenia personelu wykonawcy: mierzenie doświadczenia latami nie powinno prowadzić do promocji ludzi, którzy już dawno powinni przejść na zasłużony odpoczynek. A jednak, gdy zaproponowałem punktowanie jedynie doświadczenia zdobytego przed 60 rokiem życia – podniosły się głosy, że to dyskryminacja, nierówne traktowanie itp. Nie sądzę. A ponadto słyszę opowieści o inżynierach starszej daty obwożonych po budowach i niezdolnych już do wniesienia twórczego wkładu w realizację zamówienia (mimo posiadania doskonałego cv). Nie wydaje się również, aby było legalne określenie warunku przychodu, dysponowania środkami, stanu zatrudnienia i innych z górną granicą.

Jak więc wspierać udział małych i średnich przedsiębiorstw w rynku zamówień publicznych?

Po pierwsze, dzielić zamówienia, dopuszczać oferty częściowe. To wydaje się być najważniejszym narzędziem, które pozwala przy zapewnieniu odpowiedniego potencjału wykonawcy otworzyć rynek dla mniejszych firm (błędem jest dopuszczanie zbyt małych wykonawców do zbyt dużych zamówień).

Po drugie, promować konsorcja i rzetelne, udowodnione poleganie na podmiotach trzecich.

Po trzecie, zmniejszać wymagania finansowe udzielając zaliczek (bez żądania gwarancji zwrotu), dokonując częściowych płatności i stosując jak najkrótsze terminy płatności.

Po czwarte, stosować kryteria umożliwiające uzyskanie przewagi przez mniejsze, lokalne firmy (promujące znajomość projektu, lokalnego rynku, łańcucha dostaw itp.).

Po piąte, określać warunki realizacji w taki sposób, aby mniejsze, lokalne firmy łatwiej je spełniały (częstsze dostawy, częstsze spotkania itp.).

Po wykonaniu tego wszystkiego pozostaje liczyć na to, że w tych warunkach mniejsi, lokalni wykonawcy pokonają światowe koncerny, supermarkety, sieciówki, superintegratorów i innych winnych globalizacji i jej nieprzyjemnych skutków. Wszak małe jest piękne.

LEPSZE OSIĄGI

Istotnym, pozacenowym, kryterium oceny ofert powinna być jakość. Art. 91 ust. 2a wyraźnie wskazuje, że cena może być jedynym (lub wiodącym) kryterium, gdy w SIWZ zostaną określone standardy jakościowe odnoszące się do wszystkich istotnych cech przedmiotu zamówienia. A contrario: jeśli jakość zostanie określona jako warunki (standardy), które każdy wykonawca musi spełnić – stosowanie kryteriów pozacenowych może być zbędne.

Jednym z mierników jakości są parametry techniczne. Co do zasady są oceniane: im więcej – tym lepiej (czasem im mniej – tym lepiej). Pytanie jednak, czy zawsze polepszenie parametrów technicznych powoduje wzrost użyteczności?

Przykład

W przetargu na dostawę samochodu służbowego przedmiotem oceny były parametry takie, jak moc i przyspieszenie. Ofertą najkorzystniejszą okazała się ta, w której wykonawca zaoferował sportową wersję znanego samochodu, która – oferując imponującą moc i przyspieszenie – daje w pakiecie sportowe siedzenia kubełkowe, twarde, obniżone zawieszenie, opony niskoprofilowe itp. Nie negując przyjemności z jazdy, jakiej może doznać doświadczony kierowca sportowy na krętych szosach górskich – samochód taki nie może spełniać roli reprezentacyjnej urzędowej limuzyny.

Wniosek natury ogólnej jest prosty: trzeba dobrze znać się na przedmiocie zamówienia, aby stworzyć mądry SIWZ, i to nie tylko OPZ, ale również warunki, kryteria i umowę.

Wniosek szczegółowy dotyczący zakupu samochodów również dla specjalistów jest prosty: również mniejsze samochody mogą być wyposażone w większość komponentów i systemów, które kiedyś były zarezerwowane dla samochodów co najmniej wyższej klasy. Obecnie aby kupić taki samochód (a nie „nadzianego sterydami” średniaka) trzeba niestety odwołać się do parametrów takich, jak rozstaw osi, przestrzeń dla kierowcy/pasażera lub objętość bagażnika.

DODATKOWA FUNKCJONALNOŚĆ

Istotnym elementem wpływającym na jakość jest funkcjonalność. Wymagania w tym zakresie mogą być określone jako warunki oraz jako kryteria. Funkcje określone jako warunki muszą być spełnione pod rygorem odrzucenia oferty, natomiast funkcje oceniane w ramach kryterium skutkują przyznaniem określonej liczby punktów w przypadku oferowania konkretnej funkcji lub nieprzyznaniem punktów w przypadku braku funkcji.

Przykład

Zamawiający określił wymagania techniczne i funkcjonalne urządzenia wielofunkcyjnego w sposób zapewniający zaspokojenie jego obiektywnych potrzeb. Nie stosował kryteriów pozwalających na ocenę dodatkowej funkcjonalności. Mimo to jeden z wykonawców zaoferował urządzenie posiadające wiele dodatkowych funkcji, przy czym sposób sterowania urządzeniem, nawet w zakresie funkcji podstawowych, był na tyle skomplikowany, że konieczne okazało się dodatkowe, odrębnie płatne szkolenie pracowników w zakresie obsługi tego urządzenia. Do tego dochodzą obawy zamawiającego co do usterkowości bardziej naszpikowanego sprzętu.

Nie widziałem chyba w SIWZ zakazu oferowania dodatkowych funkcji, choć przecież nie można wskazać takiego zakazu. Należałoby zacząć od określenia celów zamówienia (bardzo lubię pisać preambuły w umowach), które mogłyby służyć jako wytyczne do interpretacji intencji zamawiającego i oczekiwanej funkcjonalności. Czemu nie posłużyć się określeniami: „proste”, „trwałe”, „głupoodporne”, „nie wymagające przygotowania” itp. Trudno byłoby w oparciu o takie sformułowania odrzucić ofertę, bez wątpienia można jednak dokonywać oceny ofert z tego punktu widzenia.

ZŁĄCZKA

Co do zasady opis funkcjonalny uważamy za właściwszy od opisu technicznego. Zamiast projektować sposób realizacji zamówienia, zamawiający skupia się na rezultatach, jaki muszą być osiągnięte, pozostawiając wykonawcy znaczną swobodę doboru sił i środków, technologii i rozwiązań. W ten sposób poszerza konkurencyjność postępowania, dopuszcza stosowanie rozwiązań innowacyjnych itp. Co nie oznacza, że jest to proste, łatwe i przyjemne.

Przykład pierwszy

Zamawiający wymagał w opisie przedmiotu zamówienia zapewnienia możliwości połączenia oferowanego urządzenia z innym, już posiadanym. Nie narzucił sposobu połączenia, wymagając jedynie zapewnienia pełnej kompatybilności. Wykonawca zaoferował urządzenie komunikujące się z posiadanym przez zamawiającego przy użyciu złączki, przejściówki, dodatkowego portu, kabla itp., oferując, oczywiście tę złączkę w cenie oferty.

Niby funkcjonalność została zachowana, jednak … kto by się ucieszył ofertą urządzenia z wtyczką angielską i przejściówką w gratisie. Najważniejsze jest osiągnięcie zakładanych rezultatów - to prawda. Jednak można je osiągać na różne sposoby – i to może nie być obojętne. Funkcjonalność systemu informatycznego to nie tylko możliwość przeprowadzenia pewnej operacji, ale również łatwość jej dokonania, a także „piękno kodu”, którym potrafią zachwycić się programiści (choć jego urok nie jest dostępny dla przeciętnego śmiertelnika). Możliwości przeprowadzenia pewnej operacji należy wymagać; łatwość i intuicyjność obsługi bywa przedmiotem oceny; nikt chyba nie ocenia przejrzystości i uporządkowania kodu, co skutkuje np. systemami łatanymi na gumę do żucia lub srebrną taśmę.

Przykład drugi

W przetargu na dostawę kopiarek zamawiający zażądał zamykanej na kluczyk szuflady na papier. Wykonawca zaoferował urządzenia, w których nie montuje się standardowo zamka, lecz oświadczył, że wykona zamówienie zgodnie z SIWZ, po czym dostarczył urządzenia z zamontowaną stalową, solidną listwą z zamkiem. Nie wygląda to profesjonalnie, a ma stać na korytarzu ważnego urzędu. Z drugiej strony, jeśli fabrycznie montowane zamki są wyceniane tak wysoko, że opłaca się skorzystać z usług lokalnego ślusarza …

Starodawny dylemat: wymagać produktów z seryjnej produkcji, czy dopuścić indywidualizację. Seryjna produkcja daje pewność dopracowania, usunięcia niedoróbek, certyfikacji, powtarzalności, dostępności serwisu i części. Z drugiej strony, hamuje postęp, rozwój, krótkie serie dostosowane do potrzeb klienta. Gdy wykonawca oferuje niestandardową specyfikację naraża się na odrzucenie oferty. A w KIO bywa różnie: część wyroków sankcjonuje odrzucenie oferty, której parametrów nie potwierdza standardowa karta produktu, część hołduje zasadzie, że trzeba przyjąć ofertę oferującą złote góry, nawet, jeśli wszyscy wiemy, że one nie istnieją (wszak nie da się wykluczyć, że mogą zostać stworzone).

Być może oba podejścia są słuszne, w zależności od konkretnych okoliczności. Niemniej, znacznie lepiej byłoby, gdyby zamawiający sformułował precyzyjnie swoje wymagania funkcjonalne z konsekwencją niemożności odrzucenia oferty z powodu niezgodności z wymaganiami, które nie zostały precyzyjnie określone.

GWARANCJA

Gwarancja może być jednym z mierników jakości, zwłaszcza, jeśli bierze się pod uwagę warunki gwarancji, a nie tylko jej okres. Warunki utrzymania gwarancji mogą wszak być tak niekorzystne, że korzystanie z uprawnień gwarancyjnych staje się nieopłacalne. Wymaganie gwarancji dłuższej, niż standardowa lub na warunkach niestandardowych jest ryzykowne. Lepiej uczynić z tego kryterium oceny ofert podlegające punktacji.

Przykład pierwszy

W przetargu na remont dachu zamawiający określił kryterium „okres gwarancji”. Jeden z wykonawców zaoferował gwarancję 100-letnią. W odpowiedzi na żądanie wyjaśnień wskazał, że dachówki na okolicznych budynkach z pewnością mają ponad 100 lat, a on zastosuje analogiczny materiał do wykonania zamówienia. Wydaje się, że – nawet, jeśli deklaracja wykonawcy nie jest bezpodstawna – wyegzekwowanie 100-letniej gwarancji jest mało prawdopodobne. Niemniej, nie jest niemożliwe …

Warto na tym przykładzie zaprezentować dobry opis sposobu oceny ofert.

Opis

Kryterium rosnące/malejące

Wartość minimalna

Wartość optymalna

Maksymalna liczba punktów

         
         
         

W kolumnie „Opis” zamieszczamy nazwę parametru, ewentualnie jednostkę miary. W drugiej kolumnie zamieszczamy „R” lub „M” wskazujące, czy zależność jest rosnąca (im więcej, tym lepiej), czy malejąca (im mniej, tym lepiej). Wartość minimalna jest wymagana i zwykle oferowanie poniżej tej wartości skutkuje odrzuceniem oferty. Wartość optymalna jest wartością, której osiągnięcie powoduje przyznaniem maksymalnej liczby punktów i której przekroczenie nie skutkuje odrzuceniem oferty, lecz przyznaniem tej samej, maksymalnej liczby punktów. Tę liczbę wpisuje się w ostatnią kolumnę.

Odrębnie należy podać funkcję przyznawania punktów w przedziale minimum-optimum (funkcję użyteczności). Taki sposób oceny ofert pozwala, z jednej strony, na ocenę wielu parametrów technicznych, funkcjonalnych, wydajnościowych, warunków gwarancji itp., z drugiej – stanowi dla wykonawców jednoznaczną informację o preferencjach zamawiającego.

Przykład drugi

Zamawiający określił kryterium oceny ofert „okres gwarancji” i precyzyjnie wskazał, że w ramach oferty wykonawca może zaoferować gwarancję na okres od X do Y. Jeden z wykonawców, nie wiedzieć czemu, zaoferował gwarancję dłuższą od maksymalnej. Z jednej strony, jest to oferta oczywiście niezgodna z SIWZ, z drugiej zaś – jakże odrzucić taką ofertę.

To dobry przykład tego, że najdłuższy preferowany termin gwarancji (podobnie, jak wiele innych ocenianych parametrów) powinien być określony jako „optymalny”, nie „maksymalny”. Z drugiej strony, to też dobry przykład oferty przewyższającej oczekiwania zamawiającego, którą trudno uznać za niezgodną z SIWZ, gdyż nie generuje ona po stronie zamawiającego żadnych dodatkowych zobowiązań.

TERMIN

Skrócenie terminu realizacji zamówienia jest obecnie chyba najbardziej nadużywanym kryterium oceny ofert. Zwykle termin winien wynikać z potrzeb zamawiającego oraz możliwości (w tym technologii) wykonawcy i powinien być narzucony przez zamawiającego. Rolą wykonawcy powinno być potwierdzenie w ofercie, że zamówienie zostanie wykonane w terminie określonym w SIWZ.

Przykład

Zamawiający określił termin realizacji jako warunek kontraktowy i nie oczekiwał deklaracji wykonawców w przedmiocie jego skracania. Jeden z wykonawców zaoferował w ofercie znacznie krótszy termin realizacji. Zamawiający z przerażeniem stwierdził, że będzie zobowiązany dokonywać płatności znacznie wcześniej, niż to wynika z jego harmonogramu pozyskiwania środków zewnętrznych na współfinansowanie zamówienia.

Nieoczekiwane skrócenie terminu zdarza się, gdyż wcale nie musi generować dodatkowych kosztów, a zawsze przynosi oszczędności (mniejsze zaangażowanie zasobów). Warto przewidzieć taką sytuację, np. „ewentualne skrócenie terminu realizacji zamówienia nie może pociągać za sobą przyspieszenia terminów płatności w stosunku do określonych w harmonogramie”. O ile rzeczywiście taki jest obiektywnie uzasadniony interes zamawiającego.

Wykonawcy nie oferują zamawiającemu warunków lepszych od wymaganych – to duże uproszczenie. Powody tego mogą być różne i różnych działań zamawiającego wymagają. A i tak życie okazuje się bogatsze i nie wiadomo czy te dodatkowe koła zapasowe brać, czy nie. 

Powyższy tekst ukazał się w numerze 03/2018 Miesięcznika Zamówenia Publiczne. Doradca.

Autor: Dariusz KOBA

Czytaj dalej...

Moja wizja zamówień publicznych

Inteligentny kupiec, zgłębiwszy własne potrzeby i poznawszy obyczaje panujące na rynku określił warunki zamówienia, umożliwiające sprzedawcom przygotowanie najlepszych ofert. Sprzedawcy starali się rzetelnie dostosować oferty do potrzeb i preferencji kupca. Po dokonaniu transakcji kupiec i zwycięski sprzedawca uścisnęli sobie dłonie w przekonaniu, że otrzymują świadczenie ekwiwalentne do swojego. I nawet przegrani odeszli z poczuciem, że wygrał najlepszy, i że każdy z nich będzie miał w przyszłości szansę pokazać się z najlepszej strony.

Miewałem takie sny (może marzenia - w każdym razie: I had a dream), ale dawno temu. Dziś śni mi się co innego: przychodzi kontrola i wszystkich stawia pod ścianą. Nie ma sądu, nie ma możliwości przedstawienia swojego stanowiska, nie ma obrońcy. Ktoś odczytuje akt oskarżenia złożony z wyssanych z palca zarzutów, nie wskazuje podstawy prawnej, a jedynie nadinterpretacje interpretacji. I serią rozwala wszystkich.

SPOKÓJ ZA KAZDĄ CENĘ

Obawiam się, że wielu zamawiających słyszało, widziało lub doświadczyło niesprawiedliwości, czy to przegrywając arbitraż, czy nieskutecznie dowodząc, że nie są wielbłądami wobec różnych kontroli. Wielu postanowiło się więcej nie wychylać. Wszak najbezpieczniej jest nic nie czynić. A jeśli już trzeba, to po uzyskaniu wielu opinii oraz jeszcze większej liczby podpisów. A najlepiej, aby sprawę rozstrzygnęło KIO.

Spokój i bezpieczeństwo stały się mottem zamawiających. I trudno się dziwić. Nie słyszałem o tym, aby ktoś dostał nagrodę za stworzenie efektywnych, prorynkowych warunków zamówienia. Widzę zaś jak ludzie są karani za nieistotne błędy lub omyłki, albo za to, że ktoś znalazł dziurę w całym. Staliśmy się mistrzami w przestrzeganiu przepisów, wytycznych, opinii, linii orzeczniczych. Aby formalnie być bez zarzutu. A efektywność, racjonalność, gospodarność, best value for money?

Pytanie, o co chodzi w świecie (albo raczej w światku) zamówień publicznych. Bo jeśli chodzi o poprawność postępowań o udzielenie zamówienia, rozumianą jako brak podstaw do stwierdzenie nieprawidłowości, jest dobrze i nic zmieniać nie należy. Może drobne retusze, doprecyzowanie, czyszczenie błędów. A może i to nie – wszak każda zmiana powoduje, przynajmniej na początku, niepewność co do jej stosowania, a więc większą liczbę błędów.

Jeśli jednak chodzi o zmianę, o dobrą zmianę, o to, aby realizować zadania publiczne na możliwie najkorzystniejszych warunkach – trzeba zmienić wszystko.

ZACZĄĆ OD NOWA

Trzeba byłoby zacząć od nowa (starsi powiedzą: wrócić do starych praktyk). Od stwierdzenia, że system zamówień publicznych w czasie ostatnich lat coraz bardziej się degenerował. I obecnie jest karykaturą efektywności, jest dysfunkcyjny.

Jakie warunki muszą być spełnione dla zainicjowania zmiany? Wydaje się, że:

1) przepisy muszą umożliwiać racjonalne zachowania zamawiających
2) zamawiający muszą chcieć postępować efektywnie
3) zamawiający muszą wiedzieć jak osiągnąć efektywność i racjonalność zakupów

Po pierwsze – przepisy są ważne i ważne jest, aby pozwalały na podejmowanie efektywnych decyzji. Co trzeba zmienić w przepisach, co nieco wiadomo (o tym dalej), jednak pamiętać należy, że zmiana przepisów nie wystarczy. Moim zdaniem, ich rola jest przewartościowywana.

Po drugie – najtrudniejsze wydaje się dokonanie zmiany nastawienia, postaw. Nie da się zmienić zachowań poprzez zmianę przepisów. Najlepszym tego dowodem są kryteria oceny ofert. „Nowe podejście do zamówień publicznych” jako program rządowy z 2008 roku wsparty propagandą rządu, UZP, mediów o tym, że należy stosować kryteria pozacenowe, nie przyniósł żadnych rezultatów.

Po trzecie – gdy już uda się przekonać zamawiających, że warto, trzeba będzie jeszcze zapewnić im wiedzę niezbędną do praktycznego stosowania efektywnych rozwiązań. Wydaje się, że to najprostszy element układanki, choć dotychczas niezmiennie największym powodzeniem cieszą się szkolenia z zakresu przepisów, a nie praktyki zakupowej, strategii zamówień, zarządzania zakupami.

Przypomnijmy sprawę kryteriów oceny ofert.

Nowelizacja z 2014 roku, zmuszająca do stosowania kryteriów pozacenowych, przyniosła skutki co najwyżej śmieszne (cena – 95%, termin – 5%). Nadal wygrywały najtańsze oferty. Nowelizacja z 2016 roku również zasadniczo nic nie zmieniła. Niby kryteria pozacenowe mają większą wagę (wielka triada: cena – 60%, termin – 20%, gwarancja – 20%), jednak nadal wygrywają najtańsze oferty.

Podobne doświadczenia wynikają z promowania i wymuszania stosowania klauzul społecznych. Ani prośbą, ani groźbą nie da się zmusić zamawiających do rzeczywistej troski o defaworyzowanych i do stosowania racjonalnych instrumentów, które mogłyby przynieść jakiś sensowny skutek.

Praktyka pokazuje, że zamawiający nie wspierają celów rządu, np. nie chcą stosować prawdziwych kryteriów pozwalających na wybór najkorzystniejszych, a nie najtańszych ofert. Będzie tak zawsze, dopóki rząd nie przekona zamawiaczy, nie pozyska ich zaangażowania. Wszak jesteśmy mistrzami w obchodzeniu prawa.

Podstawowe pytanie brzmi więc nie tyle co i jak zmieniać w przepisach, lecz jak pozyskać wsparcie zamawiających dla tych zmian.

AKCEPTACJA ZAMAWIAJĄCYCH

Aby odpowiedzieć na to pytanie należy najpierw stwierdzić, dlaczego zamawiający nie akceptują takich celów, jak efektywność wydatków, a tym bardziej tzw. celów nowego podejścia, czyli klauzul społecznych i środowiskowych, wsparcia MŚP i innowacji itp.

W roku 2014 realizowaliśmy na rzecz MIRu badanie pt. „Ewaluacja rozwiązań stosowanych w celu oceny i wyboru ofert w postępowaniach o udzielenie zamówienia publicznego w projektach drogowych i kolejowych realizowanych w ramach POIiŚ wobec rozwiązań stosowanych w innych krajach członkowskich UE”. W ramach tego zamówienia wykonano m. in. badania ankietowe, mające określić przyczyny niestosowania przez zamawiających pozacenowych kryteriów oceny ofert. Niektóre odpowiedzi były co najmniej dziwne: zamawiający uważali np., że stosowanie kryteriów pozacenowych nie jest trudne (sic!) oraz że nie ma wpływu na ceny ofert (sic!). Inne wskazywały na obawy o przedłużanie się postępowań na skutek odwołań oraz o posądzenie o korupcję.

Obie obawy wydają się uzasadnione. Stosowanie kryteriów pozacenowych, zwłaszcza niewymiernych, zwiększa prawdopodobieństwo wnoszenia zarzutów zarówno ze strony wykonawców, jak i kontrolujących. To samo można stwierdzić w odniesieniu do wielu innych problemów, takich, jak stosowanie prekwalifikacji, stosowanie negocjacji z ogłoszeniem, ocena ofert na podstawie egzaminu/samplingu/castingu, stosowanie elastycznych klauzul umownych, innowacyjność rozwiązań.

Mamy więc dwie zależności. Z jednej strony: im bardziej elastyczne zasady udzielenia zamówienia (czy to wynikające z przepisów ustawy, czy postanowień SIWZ), tym większe ryzyko wnoszenia zarzutów zarówno ze strony wykonawców, jak i kontrolujących. Z drugiej strony: im bardziej sformalizowane i sztywne zasady udzielenia zamówienia, tym większa nieefektywność i nieracjonalność wydatków (rzeczywistość jest zawsze bogatsza, niż kazuistyczne postanowienia czy to przepisów ustawy, czy postanowień SIWZ).

Czy można przełamać te zależności? Czy można stworzyć system, który byłby jednocześnie efektywny i przejrzysty? Rozważamy to od lat. A może pytanie należy postawić inaczej: jaki mamy wybór?

MARNOTRAWSTWO W MAJESTACIE PRAWA

Starsi pamiętają zapewne, jak w dążeniu do jednoznaczności i eliminacji jakiejkolwiek uznaniowości doszliśmy do hiperformalizmu, który generował gigantyczne koszty. Wystarczy przypomnieć najsławniejszy case: most w ciągu AOW, za który państwo polskie zapłaciło 124 mln PLN więcej tylko dlatego, że KIO uznało, iż nie można poprawić w ofercie jednej cyfry w kolumnie „ilość” w formularzu cenowym.

Nikt nie zrobił chyba wiarygodnych badań, więc zupełnie bezpodstawnie twierdzę, że przez długie lata ok. 20% budżetu, czyli kilkadziesiąt miliardów złotych rocznie wyrzucaliśmy w błoto, odrzucając oferty bez istotnej przyczyny.

Bez przyczyny merytorycznej, bo uzasadnienie było przez lata takie samo: nie można rozróżniać w ustawie błędów istotnych i nieistotnych, gdyż nie można podać jednoznacznej definicji, a brak takiej definicji stanowi furtkę (jak nie wrota) do korupcji. Dopiero po moście wrocławskim wprowadzono możliwość poprawiania nieistotnych błędów, co na pewno pozwala nie odrzucać szeregu dobrych ofert i raczej nie spowodowało zwiększenia nieuczciwych praktyk. Czyli jednak można formułować przepisy w sposób elastyczny bez ryzyka zwiększenia skali nieprawidłowości. I jest to jedyny sposób na zapewnienie efektywności i racjonalności zamówień.

Jak jednak przekonać zamawiających do stosowania takiej, elastycznej praktyki? Wszak kryteriów niewymiernych boją się wszyscy jak diabeł święconej wody i nikt ani nic nie jest w stanie przekonać zamawiających, że warto. Panuje przekonanie, że takie kryteria zostaną podważone w KIO lub w kontroli. Wydaje się, że jeśli chodzi o KIO, są to przekonanie bezpodstawne (jak wiele innych mitów w zamówieniach publicznych). Analiza orzecznictwa wykonana w ramach wspomnianego badania pokazała, że KIO zasadniczo akceptuje kryteria niewymierne i pewien zakres swobody zamawiających przy ocenie ofert. Gorzej chyba jest w przypadku kontroli, choć brak zapewne jakichś badań w tym zakresie. Dlatego najważniejsze, w mojej opinii, są zmiany dotyczące kontroli.

CO I JAK ZMIENIĆ

W tym miejscu postawić należy zasadnicze pytanie – co trzeba zmienić w przepisach Pzp, aby zainicjować zmianę praktyki w kierunku efektywności i racjonalności wydatków?

CELE

Podstawowym celem prawa zamówień publicznych musi być efektywność wydatków publicznych. Efektywność wydatków oznacza nie tylko osiąganie najlepszego stosunku wartości do ceny (best value for money), ale wymaga również uwzględnienia szeroko i długofalowo rozumianego interesu publicznego.

Realizacja tego celu wymaga zapewnienia przepisom niezbędnej elastyczności. Muszą one umożliwiać zamawiającym podejmowanie racjonalnych decyzji, nawet, jeśli wymagać to będzie stosowania pojęć nieostrych, w szczególności zapobiegających pochopnemu wykluczaniu wykonawców lub odrzucaniu ofert oraz umożliwiających wybór najkorzystniejszej oferty.

Prawo zamówień publicznych przyczynia się do przeciwdziałania korupcji. Ograniczanie korupcji nie może być jednak osiągane poprzez eliminację wszelkiej decyzyjności zamawiającego, lecz poprzez zapewnienie kontroli i egzekwowanie odpowiedzialności w razie stwierdzonych naruszeń. Podstawowym kryterium kontroli i ewentualnej odpowiedzialności zamawiających powinna być efektywność wydatków.
Polskie prawo zamówień publicznych realizuje cel prawa europejskiego: zapewnienie równego dostępu do zamówień dla podmiotów mających siedzibę na terenie UE oraz innych państw, z którymi UE podpisała stosowne umowy, w szczególności państw-stron GPA. Ustawa nie powinna gwarantować dostępu do zamówień dla podmiotów z innych państw, w szczególności tych, które formalnie lub rzeczywiście nie dopuszczają do swojego rynku zamówień wykonawców polskich.

Nie jest celem zamówień publicznych konkurencyjność postępowania, a szczególnie maksymalizacja konkurencji rozumiana jako dopuszczenie możliwie największej liczby potencjalnych wykonawców do postępowania. Konkurencyjność jest narzędziem osiągania efektywności i powinna być oceniana przez pryzmat tego celu. Konieczne jest zapewnienie efektywnej, rzeczywistej konkurencji. Skoro podstawowym trybem udzielania zamówień jest przetarg ograniczony, w ramach którego możliwe jest ograniczenie z góry liczby wykonawców zakwalifikowanych do postępowania do pięciu – należy zawsze uznać, że umożliwienie składania ofert pięciu wykonawcom jest wystarczające do zapewnienia rzeczywistej konkurencji.

Nie może być celem procedur doprowadzenie do jak najszybszego zawarcia umowy. Procedury służą zagwarantowaniu realizacji potrzeb na możliwie najkorzystniejszych rynkowo warunkach.

Sukcesem zamówienia nie jest szybkie zawarcie umowy, lecz zakończenie realizacji zamówienia. Wszelkie działania zmierzające do tego, nawet, jeśli powodują przedłużenie postępowania, są właściwe. Zamawiający musi mieć możliwość wszczynania postępowań przed uzyskaniem środków finansowych o ile ma uzasadnione podstawy, aby zakładać, że niezbędne finansowanie zamówienia uzyska. W przypadku nie uzyskania finansowania zamawiający musi mieć możliwość unieważnienia postępowania. Środki niewydane w danym roku budżetowym powinny pozostawać do dyspozycji zamawiającego w roku kolejnym.

ZASADY

Podstawowymi zasadami udzielania zamówień powinny być równe traktowanie, zakaz dyskryminacji, przejrzystość, proporcjonalność, wzajemne uznawanie i uczciwość kupiecka.

Równe traktowanie powinno oznaczać konieczność takiego samego traktowania podmiotów znajdujących się w takiej samej sytuacji, a różnego traktowania podmiotów znajdujących się w różnych sytuacjach. Naruszeniem równego traktowania jest w szczególności nie rozróżnianie wykonawców wiarygodnych od niewiarygodnych.

Dotychczasową zasadę uczciwej konkurencji należy zastąpić unijną zasadą niedyskryminacji. Nie dlatego, że uczciwa konkurencja jest czymś niepożądanym, a jedynie dlatego, że jest zasadą zbyt enigmatyczną, niezdefiniowaną. Każde działanie zamawiającego można uznać za naruszenie zasady, co powoduje nieprawdopodobną niepewność zamawiających co do zakresu ich odpowiedzialności. Mimo dochowania podwyższonej staranności zamawiający nie może być pewien, czy ktoś nie uzna jego decyzji za naruszającej zasadę. Należy zamiast tego wprowadzić zakaz dyskryminacji, którego treść jest znacznie bardziej konkretna i zrozumiała.

Należy wprowadzić unijną zasadę wzajemnego uznawania, jako jeden z fundamentów wspólnego rynku. Niezależnie od ustawy Pzp, zasada ta obowiązuje na gruncie dyrektyw. Niemniej, dla przejrzystości należy ją jednoznacznie przywołać w treści ustawy.

Do ustawy należy wprowadzić zasadę uczciwości kupieckiej. Uczciwość kupiecka oznacza poszanowanie dobrych obyczajów oraz słusznych interesów stron (wykonawców w przypadku zamawiającego, zamawiającego i innych wykonawców w przypadku wykonawcy). Uczciwość kupiecka wymaga od zamawiającego i wykonawców należytej staranności przy uwzględnieniu zawodowego charakteru prowadzonej działalności. Uczciwość kupiecka obowiązuje strony również w trakcie realizacji zamówienia, aż do wypełnienia wszystkich zobowiązań przez strony umowy.

PRZYGOTOWANIE POSTĘPOWANIA

Wszczęcie postępowania o udzielenie zamówienia musi być poprzedzone analizą wskazującą jego zasadność. Zamawiający musi zbadać zarówno zasadność poniesienia wydatków, jak i możliwość zastosowania alternatywnych metod zaspokojenia celu zamówienia, w szczególności możliwość zastosowania partnerstwa publiczno-prywatnego, outsourcingu, zamówienia raczej świadczenia usług, niż zakupu rzeczy, możliwość powierzenia podmiotowi prywatnemu realizacji zadań publicznych. Przy zamówieniach większej wartości dokonanie analizy SWOT, feasibility study powinno być obowiązkowe.

Przedmiot zamówienia należy, co do zasady, opisywać w sposób funkcjonalny poprzez określenie celu, jaki ma zostać osiągnięty. Istotną zmianę w tym zakresie dokonano nowelizacją z 2016 r wydobywając opis funkcjonalny z ustępu 6 art. 30 i przenosząc do ustępu 1, niemniej nadal zbyt często jest stosowany opis techniczny. Stosowanie opisu technicznego, narzucanie sposobu realizacji zamówienia musi być uzasadnione obiektywnymi przyczynami. Tam, gdzie to możliwe należy przy opisie technicznym dopuszczać rozwiązania równoważne i oferty wariantowe.

Projekt umowy powinien być możliwie najkorzystniejszy ekonomicznie. Zamawiający nie może formułować umów jednostronnie niekorzystnych dla wykonawców, w szczególności nie może dążyć do przerzucania całości ryzyka na wykonawców. Zamawiający zobowiązany jest zidentyfikować sytuacje mogące mieć wpływ na realizację zamówienia (ryzyka) i przypisać poszczególne rodzaje ryzyka tej stronie, dla której ponoszenie danego ryzyka jest względniejsze (łatwiejsze lub tańsze). Nie można przypisywać wykonawcom odpowiedzialności za zdarzenia, na które nie mają wpływu.

Należy zdefiniować zasady szacowania wartości zamówienia. Przywołać zasady „jeden cel” i „jeden sklep” obowiązujące w UE od dwudziestu lat uwzględniając motyw 19 preambuły Dyrektywy klasycznej: „W przypadku, gdy proponowane nabycie podobnych dostaw może prowadzić do udzielenia zamówień w formie odrębnych części, przy szacowaniu wartości uwzględnia się całkowitą szacunkową wartość wszystkich tych części. Należy doprecyzować, że do celów szacowania progów pojęcie podobnych dostaw należy rozumieć jako produkty o identycznym lub podobnym przeznaczeniu – jak np. dostawy różnych rodzajów żywności lub różnych mebli biurowych. Zazwyczaj wykonawca działający w danym sektorze byłby zainteresowany dostawą takich artykułów jako części swojego normalnego asortymentu.”

ZAMÓWIENIA PODPROGOWE

Należy wprowadzić próg bagatelności. Próg bagatelności to kwota, przy której koszty prowadzenia postępowania przewyższają ewentualne oszczędności wynikające z jego prowadzenia. Próg ten z pewnością nie wynosi 30 tys. EUR. Być może należy wrócić do progu 14 tys. EUR, czyli ok. 50 tys. PLN, to znaczy ok. 10% najniższej wartości progów unijnych.

Byłaby to kwota: (1) przy której można zasadnie twierdzić, że Komunikat wyjaśniający Komisji 2006/C 179/02 nie ma zastosowania i nie grożą zamawiającym konsekwencje jego niedotrzymania, (2) zgodna z zasadą konkurencyjności obowiązującą przy wydatkowaniu środków UE.

Sytuacja, w której bardziej dbamy o środki UE, niż polskie jest schizofreniczna, niezrozumiała i demoralizująca. Być może, należy próg bagatelności obniżyć do 20 tys. PLN (albo jeszcze niżej) wprowadzając uproszczone procedury udzielania zamówień publicznych oparte na zapytaniach ofertowych, nie na publikacji ogłoszeń, co i tak jest powszechnie stosowane (i również byłoby zgodne z wytycznymi w zakresie kwalifikowalności środków UE).

Po znacznym uproszczeniu postępowań podprogowych należy zlikwidować wyłączenia, które uzyskały różne grupy interesów (art. 4b). Obecne zasady oznaczające brak zasad w praktyce odcinają MŚP od zamówień publicznych.

KWALIFIKACJA WYKONAWCÓW

Należy przestać preferować minimalny poziom zdolności jako jedyny akceptowany sposób stawiania warunków. Nowelizacją z 2016 r wskazano, co prawda, że zamawiający określa warunki udziału w postępowaniu (…), w szczególności wyrażając je jako minimalne poziomy zdolności (art. 22 ust. 1a), niemniej jest to tak zakamuflowane, że nikt nie wierzy, iż można inaczej. Należy jednoznacznie wskazać, że warunki udziału mogą być określone jako minimalne poziomy zdolności lub jako przesłanki lub wytyczne, które zamawiający przyjmie przy ocenie informacji zawartych w dokumentach podmiotowych (jak napisał UZP w Informatorze 2/2013).

Należy implementować przesłankę wykluczenia nierzetelnego wykonawcy z art. 57 ust. 1 pkt g Dyrektywy klasycznej (zamiast obecnego brzmienia art. 24 ust. 5 pkt 4). Zgodnie z tym przepisem zamawiający może wykluczyć wykonawcę „jeżeli wykonawca wykazywał znaczące lub uporczywe niedociągnięcia w spełnieniu istotnego wymogu w ramach wcześniejszej umowy w sprawie zamówienia publicznego, wcześniejszej umowy z podmiotem zamawiającym lub wcześniejszą umową w sprawie koncesji, które doprowadziły do wcześniejszego rozwiązania tej wcześniejszej umowy, odszkodowań lub innych porównywalnych sankcji”.

ŚRODKI OCHRONY PRAWNEJ

Należy przywrócić prawo do protestu wnoszonego do zamawiającego przed ewentualnym skierowaniem odwołania do KIO. Większość sporów może zostać rozstrzygnięta bez angażowania KIO w rozpatrzenie sprawy.

Powyższy tekst ukazał się w numerze 11/2017 Miesięcznika Zamówenia Publiczne. Doradca.

Autor: Dariusz KOBA

Czytaj dalej...

Miało być tak pięknie - rzecz o elektronizacji ZP

No i stało się. Nie ma i nie będzie elektronizacji zamówień publicznych w przewidywalnej przyszłości. Tyle mów, projektów i zapowiedzi. Tak wysoka ranga projektu. I nic. Z wielkiej chmury mały deszcz. Dlaczego nie jestem zdziwiony. I dziwi mnie jedynie to, że ktoś może się dziwić.

Znów mieliśmy pecha. Tak, jak w przypadku wdrażania dyrektywy obronnej. Wtedy termin implementacji kolidował z wyborami w Polsce. Choć UZP przygotował projekt nowelizacji z odpowiednim wyprzedzeniem, politycy mieli ważniejsze sprawy na głowie i opóźnienie przekroczyło rok. Podobno Komisja Europejska potraktowała nas ulgowo: zaproponowała karę w wysokości ok. 70 tys euro za dzień opóźnienia. Czy i ile Polska zapłaciła, nie wiadomo. Obawiam się, że tym razem tak tanio się nie wykpimy.

Tym razem nowe dyrektywy trafiły na przeszkody poważniejsze i w większej liczbie. Najpierw nie było Prezesa UZP. Poprzedni został niespodziewanie i bez wyjaśnienia powodów odwołany, a nowego nie powoływano (nawet po wygraniu konkursu).

Na marginesie: ciekawe dlaczego brak szefa instytucji w Polsce (nie tylko Prezesa UZP) powoduje paraliż jej pracy; czyż biurokracja nie miała mieć tej przynajmniej zalety, że działa w oparciu o procedury i długoterminowe cele, niezależnie od charyzmy i zdolności pracowników, łącznie z szefostwem.

Potem były wybory, czyli znów rok stracony. Po wyborach ta sama osoba wygrała kolejny konkurs, co było dowodem uczciwości obu konkursów i napawało nadzieją. Z drugiej strony, budziło u malkontentów niepokój: Pani Prezes nie ma silnej pozycji w partii rządzącej (podobnie, jak nie miała w partii rządzącej poprzednio, która jednak miała odwagę jej nie powoływać), co może uniemożliwić jej realizację projektów wymagających współpracy „większych i silniejszych”. I tak się stało. Dwa najważniejsze projekty z obszaru zamówień publicznych, czyli opracowanie nowej ustawy oraz elektronizacja zp zostały zabrane Urzędowi i przekazane „większym i silniejszym”. Za nową ustawę odpowiadało Ministerstwo Rozwoju, obecnie Ministerstwo Przedsiębiorczości i Technologii, które przejęło tylko część członków zespołu międzyresortowego, co spowodowało całkowity paraliż prac (itd., itp., ale nie o tym dzisiaj). Natomiast elektronizacją obarczono Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji, obecnie Ministerstwo Cyfryzacji, którego kierownictwo przeżywa swoje perypetie spychające e-zamówienia na dalszy plan.

Na marginesie: ciekawe dlaczego rząd zabiera kluczowe projekty wyspecjalizowanemu urzędowi, dla którego te projekty byłyby rzeczywiście priorytetowe i przekazuje je, co prawda, piętro wyżej, „większym i silniejszym”, dla których jednak te projekty wcale priorytetowe nie są, gdyż podobnych projektów mają wiele. W ten sposób utrącono, prawdopodobnie wbrew intencjom, nie tylko oba projekty zamówieniowe.

UZP bierze, oczywiście, jakiś udział w obu projektach, ale nie jest ich gospodarzem i ma niewielki wpływ na ich przebieg. Czas pokaże, czy nie ziści się kolejna zasada zarządzania stosowana przez władających naszym nieszczęśliwym krajem, że na koniec powieszą cygana.

Że nie zdążymy wdrożyć elektronizacji zp do 18.10.18 było wiadomo od wielu lat. Opracowanie SIWZa powinno trwać pół roku, przetarg na wybór wykonawcy platformy co najmniej rok (powinno się to odbyć oczywiście nie w trybie przetargu nieograniczonego, lecz negocjacji lub dialogu), pisanie oprogramowania kolejny rok i jeszcze jeden rok jego testowanie. Później zamawiający (wykonawcy też) powinni mieć co najmniej pół roku na wdrażanie, szkolenia i przygotowanie się do stosowania narzędzia. Czyli łącznie minimum 4 lata. Na wdrożenie UE dała państwom członkowskim 4,5 roku, czyli tyle, ile trzeba, pod warunkiem, że przystąpi się do pracy niezwłocznie. Z przyczyn, o których mowa wyżej (a także innych, o których nie godzi się pisać w tak poważnym periodyku) zmarnowaliśmy 3 lata, co oznacza, że od 3 lat (najpóźniej od 2 lat) było wiadomo, że żaden sensowny system do elektronizacji zp nie powstanie w wyznaczonym dyrektywami terminie.

Zostało to oficjalnie przyznane m. in. w uzasadnieniu nowelizacji ustawy Pzp z 14.03.16 stwierdzając, że „zaproponowano implementację przepisów dyrektyw wprowadzających obowiązkową komunikację elektroniczną między wykonawcą i zamawiającym tylko w zakresie niezbędnym i przewidzianym w tych przepisach. Oznacza to rezygnację na ten moment z przyjętej do tej pory koncepcji dokonania kompleksowej elektronizacji zamówień publicznych, polegającej na wprowadzeniu do polskiego porządku prawnego zaawansowanych zmian umożliwiających korzystanie z narzędzi elektronicznych w procesie udzielania zamówień.”

Będziemy mieć więc „wtyczkę”, „protezę”, jakkolwiek by to nazywać, czyli coś na gumę do żucia i srebrną taśmę klejącą (swoją drogą: niejeden system informatyczny działa na tej zasadzie).

A miało być tak pięknie 1.

18.10.10 KE wydała „Zieloną księgę w sprawie szerszego stosowania e-zamówień w UE”. Stwierdzono w niej, że należ dążyć do umożliwienia przeprowadzania procedur udzielania zamówień publicznych w całości za pomocą narzędzi elektronicznych, co prowadzić ma do osiągnięcia celów:

  • poprawa efektywności poszczególnych zamówień,
  • poprawa ogólnej administracji zamówieniami publicznymi w skali regionalnej i krajowej oraz
  • zapewnienie lepszego funkcjonowania rynku zamówień publicznych w wymiarze całej UE.    

Mimo tak określonych celów (na pierwszym miejscu efektywność zamówień), jasnym jest, że KE chodzi przede wszystkim o zamówienia transgraniczne, o ułatwienie ubiegania się o zamówienia publiczne wykonawcom z innych państw. Już wtedy zidentyfikowano główne bariery, które uniemożliwiają skuteczne przejście na system e-zamówień i mogą powodować przeszkody w transgranicznym uczestnictwie w procedurach zamówień online:

  • bierność zamawiających i wykonawców oraz ich nieufność do korzystania z nowych technologii;
  • brak standardów w procesach e-zamówień;
  • brak interoperacyjności pozwalającej na wzajemne wykorzystywanie rozwiązań elektronicznych z poszczególnych krajów;
  • uciążliwe wymagania techniczne dotyczące w szczególności uwierzytelniania oferentów;
  • zarządzenie procesem przechodzenia na e-zamówienia w różnym tempie.

W celu przezwyciężenia tych barier nie tylko narzucono terminy implementacji e-zamówień w dyrektywach z 14 roku, ale również podjęto wiele inicjatyw mających dostarczyć odpowiednich narzędzi (Paneuropejski System Publicznych Zamówień On-Line PEPPOL, e-CERTIS, Open e-PRIOR). W celu przekonania zamawiających do elektronizacji zalecano wprost (i zastosowano) m. in.” tzw. metodę kija i marchewki służącą przyspieszeniu wdrożenia e-zamówień poprzez odpowiednie wykorzystanie w tym celu prawodawstwa oraz tworzenie zachęt dla zamawiających do stosowania e-zamówień”. Ciekawe dlaczego zamawiający publiczni są „bierni i nieufni” wobec elektronizacji zamówień publicznych do tego stopnia, że trzeba wobec nich stosować zasadę kija i marchewki, gdy tymczasem elektronizacja zamówień prywatnych, zakupów dokonywanych przez korporacje i firmy prywatne rozwija się w szybkim tempie. Czy przeszkodą jest brak standardów i interoperacyjności? Na rynku prywatnym funkcjonuje wiele portali zakupowych, które nie są interoperacyjne, lecz konkurują ze sobą oferując klientom, kupcom coraz nowe funkcjonalności. Większość się rozwija, niektóra, być może, upadają (jak to na rynku). Nikt (w szczególności KE) tego nie nadzoruje, nie standaryzuje, a stosują dobrowolnie wszyscy (prawie, w każdym razie coraz więcej). Może to właśnie dążenie do standaryzacji i narzucanie nieefektywnych wymagań stanowi barierę dla naturalnego rozwoju e-zamówień?

Przyjrzyjmy się tylko jednej kwestii: uwierzytelnianie oferentów. Już „Zielona księga”, a za nią „Stanowisko rządu RP w sprawie Zielonej księgi (…)” identyfikują „uciążliwe wymagania techniczne dotyczące w szczególności uwierzytelniania oferentów” jako jedną z barier w elektronizacji zp. Stanowisko rządu RP sprzed 7 lat wskazuje, że „Istotną przeszkodą w szerokim stosowaniu e-zamówień w Polsce są również wymagania dotyczące potwierdzania tożsamości wykonawców uczestniczących w elektronicznych zamówieniach publicznych. Dotychczasowe doświadczenia w funkcjonowaniu instytucji aukcji elektronicznej w Polsce pokazują, że wiedza na temat zaawansowanych podpisów elektronicznych i co za tym idzie umiejętność ich wykorzystania jest wśród zamawiających i wykonawców ciągle jeszcze znikoma.” Cytowane w tym dokumencie stanowisko partnerów społecznych jest jeszcze wyraźniejsze: „Partnerzy podkreślają, że uwierzytelnianie wiarygodności wykonawcy przy użyciu kwalifikowanego podpisu elektronicznego jest rozwiązaniem ograniczającym swobodny dostęp potencjalnych wykonawców zainteresowanych udziałem w e-zamówieniach. Proces uzyskiwania kwalifikowanego podpisu elektronicznego przez wykonawców stanowi barierę uczestnictwa w systemie e-zamówień i bezpośrednio przekłada się na węższy krąg ich potencjalnych użytkowników. Dodatkowo, partnerzy wskazują, że uproszczenie procedur uwierzytelniania czy identyfikacji nie zwiększy ryzyka związanego z przeprowadzeniem e-zamówień.”

Wiedząc to wszystko od wielu lat, władze RP zmusiły właśnie (od 18.04.18) wykonawców ubiegających się o zamówienia publiczne do zakupu kwalifikowanych podpisów elektronicznych za trzysta kilkadziesiąt złotych (na dwa lata). Że to niewiele? To sprawa względna. Na pewno dla niektórych MMŚP to wcale nie jest mało. Czy to nie skandal? Państwo transferuje miliony złotych z kieszeni małych firm do pięciu wystawców certyfikatów. I to w dobie oficjalnie deklarowanej troski o szerszy udział MŚP w zamówieniach publicznych. Przede wszystkim jednak: jaki jest związek kwalifikowanego podpisu z elektronizacją zp? Osobiście uważam, że żaden.

Kodeks cywilny już dawno zrównał tę formę z formą pisemną (art. 78 § 2): „Oświadczenie woli złożone w postaci elektronicznej opatrzone bezpiecznym podpisem elektronicznym weryfikowanym przy pomocy ważnego kwalifikowanego certyfikatu jest równoważne z oświadczeniem woli złożonym w formie pisemnej”. Od wielu lat ustawa Pzp przewidywała wprost możliwość złożenia oferty w ten sposób (art. 82 ust. 2): „Ofertę składa się, pod rygorem nieważności, w formie pisemnej albo, za zgodą zamawiającego, w postaci elektronicznej, opatrzoną bezpiecznym podpisem elektronicznym weryfikowanym przy pomocy ważnego kwalifikowanego certyfikatu”. Ciekawe, że w obecnym stanie prawnym wcale nie jest pewne, czy wykonawca może złożyć ofertę elektronicznie, a nawet, czy zamawiający może wyrazić na to zgodę. Wszak przepis art. 82 ust. 2 został usunięty nowelizacją 2016, a nowy rozdział o komunikacji elektronicznej jeszcze w życie nie wszedł. To chyba jakaś pomyłka. Cóż stałoby na przeszkodzie, skoro już wykonawcy zainwestowali w bezpieczne podpisy, którymi muszą podpisać JEDZ/ESPD/dossier, aby podpisali nimi również składane oferty? Nie wierzę, że to jest niemożliwe (choć słyszałem takie opinie). Może UZP mógłby wyjaśnić tę kwestię. Tak, jak wyjaśnił dynamicznie, ratując sytuację rzutem na taśmę, że nie trzeba elektronicznie podpisywać oświadczeń w procedurach krajowych.

Na marginesie należy wyrazić jedynie wątpliwość, czy niektóre zamówienia krajowe nie podlegają aby zasadom prawa europejskiego, zgodnie z Komunikatem wyjaśniającym Komisji dotyczącym prawa wspólnotowego obowiązującego w dziedzinie udzielania zamówień, które nie są lub są jedynie częściowo objęte dyrektywami w sprawie zamówień publicznych (2006/C 179/02), co może skutkować określonymi konsekwencjami w przypadku nie spełnienia wymogów komunikacji elektronicznej.

Co nas czeka po 18.10.18? Nie wiem (jeśli ktoś wie – niech powie:). Obawiam się, że albo wymiana dokumentów podpisanych bezpiecznymi podpisami zostanie uznana za elektronizację zp, co zmusi również zamawiających do zakupu certyfikatów niezbędnych do składania tych podpisów na oświadczeniach kierowanych do wykonawców, albo powstanie proteza, Miniportal bazujący na e-PUAPie, co – jak rozumiem – zapowiada autoryzację uczestników bez używania podpisów elektronicznych. To, oczywiście, lepiej; szkoda tylko tej kasy wydanej w ostatnich miesiącach na pośpieszne zakupy podpisów, na szkolenia z ich stosowania (sprzedawane pod hasłem elektronizacji zp!).

Bo e-zamówienia powinny się odbywać na platformie czy portalu (na razie nie rozróżniajmy tego), do którego dostęp jest możliwy po uzyskaniu kodu, czy hasła po uprzedniej rejestracji (niechby i przy użyciu form papierowych). Tak działają istniejące portale zakupowe, a także wiele usług publicznych (np. ZUS) i prywatnych (np. bankowość elektroniczna). Skoro można dokonywać różnych operacji wielkiej wartości bez stosowania podpisu elektronicznego, dlaczego dostęp do zamówień publicznych ma być uwarunkowany posiadaniem takiego podpisu.

A miało być tak pięknie 2.

Projekt wdrożenia platformy e-zamówień zakładał rozwiązanie bazujące na centralnej platformie realizującej podstawowe funkcje, z którą współpracują portale zakupowe oferujące szereg niezbędnych oraz dodatkowych funkcjonalności. Podstawowe funkcjonalności to przede wszystkim funkcjonalności, na których zależy rządowi, czyli business inteligence, natomiast dla zamawiających to najważniejsza i najbardziej wrażliwa funkcja, czyli zabezpieczenie oferty od jej złożenia do otwarcia. Nie umniejszając zakładanych funkcjonalności platformy, nie miała ona realizować większości funkcji kojarzonych z elektronizacją zp, w szczególności komunikacji elektronicznej. Zakładano, że funkcje te będą realizowane przez wiele portali komercyjnych, z których korzystać będą zarówno zamawiający, jak wykonawcy. Rozwiązanie to zostało podobno wysoko ocenione przez KE jako połączenie niezbędnego jądra publicznego z otoczeniem działającym na warunkach rynkowych.

Rozwiązanie to wiązałoby się, oczywiście, z zakupem licencji gotowych portali zakupowych, ewentualnie z wdrożeniem dedykowanego portalu dla konkretnego zamawiającego. Trudno oszacować o jakie pieniądze chodzi. Ceny licencji są cenami umownymi i, jak sądzę, nie wynikają z rachunku kosztów powiększonego o zysk. Słychać, że oferty mogą się różnić kilku- lub kilkunastokrotnie. Wydaje się jednak, że dość szybko, z powodu istnienia rzeczywistej konkurencji ceny ukształtowałyby się na racjonalnym poziomie.

Tymczasem ktoś pozazdrościł portalom (ciekawe, że nie pozazdrościł wystawcom certyfikatów) i postanowił przejąć ten biznes. Już w komunikacje z 08.12.17 MR zapowiedział powstanie publicznego portalu i stwierdził: „na obecnym etapie nie rekomendujemy zakupu gotowych rozwiązań informatycznych - w formie licencji czy Portali e-Usług - umożliwiających elektroniczną komunikację w rozumieniu przepisów prawa zamówień publicznych”. Potwierdzone to zostało w komunikacie UZP z 12.04.18. Kto z zamawiających w takiej sytuacji wyda pieniądze publiczne na zakup komercyjnych licencji na istniejący portal, z których każdy jest, notabene, niezgodny z platformą, skoro nawet nie wiadomo na czym miałaby polegać zgodność. API dla platformy ma być dostępne w maju i dopiero wtedy twórcy portali będą mogli przeprogramować je tak, aby komunikowały się z platformą. Nie mam wątpliwości, że uda im się to uczynić do października – wszak od tego zależy ich byt. No właśnie: na pewno „zależał”, ale czy nadal „zależy”. Jeśli zamawiający stracą zainteresowanie portalami zakupowymi, to z całego biznesu ostanie się ino sznur.

Boję się, że powtórzy się sytuacja z aukcji i licytacji. Niektóre z tych portali rozwijała się początkowo jako portale aukcyjne. Po wprowadzeniu do ustawy Pzp aukcji i licytacji, korzystało z nich wielu zamawiających publicznych. Aż do czasu, gdy Urząd zaoferował darmowe narzędzie do robienia aukcji i licytacji. To narzędzie nie ma, co prawda, wielu przydatnych funkcji, w powszechnej opinii użytkowników: lubi się wieszać, jednak ma decydującą przewagę nad rozwiązaniami komercyjnymi: jest darmowe. Jak przekonać zamawiającego, że powinien zapłacić za coś, co może dostać darmo. A ponieważ darmowe narzędzie nie jest dobre, to niektórzy zrezygnowali w ogóle z prowadzenia aukcji lub licytacji. Oto w jaki sposób można zabić to, co otoczy się szczególną opieką. (Jaka szkoda, że w ten sposób zabija się również znacznie większe i ważniejsze sektory polskiej gospodarki.)

Wygląda na to, że zamiast e-zamówień będziemy mieli protezy oferujące minimalne, wymagane dyrektywami funkcjonalności, a resztę nadal będziemy liczyć na liczydle.

A miało być tak pięknie 3.

Tymczasem elektronizacja zp, w moim przekonaniu, to nie tylko i nawet nie przede wszystkim komunikacja elektroniczna (komunikujemy się mailami od lat), łącznie ze składaniem ofert (to rzeczywiście będzie istotna zmiana – chyba, że skończy się na opatrywaniu ofert bezpiecznym podpisem elektronicznym). Dzięki zastosowaniu narzędzi elektronicznych można:

  • lepiej planować zamówienia, wyodrębniać kategorie zakupowe, łączyć dzielić i sumować
  • zapewnić przejrzystość i pewność procesu akceptacji wniosków zakupowych (kto tworzy, kto w jakiej kolejności akceptuje, kto zatwierdza)
  • zestandaryzować niektóre elementy dokumentacji przetargowej, i zautomatyzować proces ich tworzenia (ogłoszenie nie musi być tworzone metodą copy-paste z SIWZa)
  • zwoływać, odwoływać, przesuwać posiedzenia komisji przetargowych i inne terminy w postępowaniu
  • weryfikować zgodność faktur z zawartą umową, monitorować stopień zaawansowania realizacji umowy
  • prowadzić ewidencję stanowiącą narzędzie do lepszego planowania i zarządzania zamówieniami w przyszłości.

To tylko niektóre z funkcjonalności oferowanych przez portale, których publiczny Miniportal nie będzie oferował ani w październiku, ani w dającej się przewidzieć przyszłości. Ostatecznie twórcy istniejących portali rozwijają je już jakiś czas.

I tak oto coś, co mogło stanowić przyczynek do zmiany jakościowej zamówień publicznych w Polsce, przyniesie ostatecznie konstrukcję na gumę do żucia i srebrną taśmę klejącą, która okaże się wystarczająco dobra, że nie będzie woli politycznej, aby to zmieniać. (Czy nie dokładnie to samo stało się z projektem opracowania całkiem nowej ustawy przy okazji wdrażania nowych dyrektyw.)

PS. Kupiłem i ja podpis elektroniczny. Przede wszystkim dla demonstrowania na szkoleniach, że nie jest to na tyle skomplikowane, aby było warto kupować szkolenie z tego zakresu. Zakup rzeczywiście trwał kwadrans, łącznie z okazaniem dowodu osobistego osobie, o której nie mam pewności, czy powinna go oglądać w świetle RODO (ale to już inna historia). Otrzymałem dysk instalacyjny, kartę i jakiś sprzęt do jej zainstalowania. Dokupiłem szkolenie, gdyż nie uważam się za fachowca w tym względzie (interesują mnie wyłącznie funkcjonalności e-zamówień, nie pojmują technik informatycznych). Ponieważ nie mam w laptopie napędu CD, ściągnąłem pliki klikając na link, jak było wyjaśnione w lekcji. Pliki się ściągnęły, ale jakoś dziwnie wyglądały (raczej nie było wśród nich pliku, który mógłby zainicjować instalację). Postanowiłem użyć napędu CD. Odinstalowałem wszystkie pliki ściągnięte przez internet i podłączyłem dysk. Ku mojej radości zaczęła się instalacja. Odpowiedziałem na wiele pytań, zgodnie z lekcją. Na koniec instalacji pojawił się jednak komunikat: INSTALACJA ANULOWANA.

Powyższy tekst ukazał się w numerze 04/2018 Miesięcznika Zamówenia Publiczne. Doradca.

Autor: Dariusz KOBA

Czytaj dalej...

Protest poproszę

Czy pamiętamy jeszcze, że nowelizacja Pzp z 2009 r wprowadzała „stan wyjątkowy” w zamówieniach publicznych „aby zdążyć na EURO2012”. Malkontenci od początku uważali, że raz zawieszone prawa nie zostaną przywrócone nawet po ustaniu nadzwyczajnych okoliczności. I tak się stało: zapomnieliśmy już dawno o mistrzostwach, podobnie jak o protestach. Jaka szkoda.

PRZYCZYNY LIKWIDACJI PROTESTU WEDŁUG UZP

Nowelizacja Pzp dokonana ustawą z dnia 2 grudnia 2009 r. wprowadziła zasadnicze zmiany w zakresie środków ochrony prawnej, wynikające przede wszystkim z konieczności implementacji dyrektywy odwoławczej 2007/66/WE Parlamentu Europejskiego i Rady z dnia 11 grudnia 2007r. zmieniającej dyrektywy Rady 89/665/EWG i 92/13/EWG w zakresie poprawy skuteczności procedur odwoławczych w dziedzinie zamówień publicznych (jak czytamy w opinii „Środki ochrony prawnej” na stronie UZP).

Czyżby instytucja protestu była sprzeczna z prawem europejskim? Jasne, że nie. Nie da się uzasadnić likwidacji protestów dyrektywami odwoławczymi.

Sama opinia stwierdza, że „stosownie do przepisów ww. dyrektywy odwoławczej protest wnoszony do zamawiającego jest jedynie fakultatywnym, dodatkowym środkiem ochrony prawnej uczestników postępowania o udzielenie zamówienia publicznego”.

Uzasadnienie znajduje się w dalszej treści opinii: „pierwszą istotną zmianą w zakresie środków ochrony prawnej jest zniesienie instytucji protestu. Nowelizacja ustawy w tym zakresie jest uzasadniona z jednej strony małą efektywnością protestu jako środka ochrony prawnej niezapewniającego skutecznego eliminowania naruszeń przepisów ustawy Pzp jako rozpoznawanego przez zamawiającego, a zatem przez uczestnika sporu, a z drugiej strony ze względu na fakt, iż wniesienie i rozpoznanie protestu powoduje wydłużenie okresu, w którym zamawiający nie może podpisać umowy w sprawie zamówienia publicznego.”

Chodziło więc o dwie sprawy: nieefektywność protestów i przyspieszenie postępowań.

MIT PIERWSZY – NIEEFEKTYWNOŚĆ PROTESTÓW

Protesty nie zapewniały eliminacji naruszeń, gdyż były rozstrzygane przez zamawiającego jako „uczestnika sporu”. Wydaje się, że pogląd taki ujawnia sposób myślenia o zamówieniach publicznych, który upowszechnia się i który osobiście obwiniam za degrengoladę zamówień publicznych w Polsce: zamawiający jest „przekręciarzem” zajmującym się popełnianiem naruszeń i nieprawidłowości, a jedynie system odwoławczy i kontrolny powoduje, że nie wszystkim udaje się kraść.

Czyż przeświadczenie takie nie przyświeca wielu? Czyż nie działa wśród kontrolerów „mentalność policjanta”?

Rozumiemy z jednej strony, że gdy ktoś całe życie ściga przestępców, zaczyna widzieć ich na każdym kroku, jednak, z drugiej strony, oczywiste jest, że przeświadczenie to nie jest prawdziwe. Gorzej, gdy w taki sposób postrzega zamówienia publiczne Prezes UZP ze swoim aparatem.

Otóż: nie jest prawdą, jakoby zamawiający zajmowali się naruszeniami. W olbrzymiej większości starają się jak najlepiej wykonywać swoją pracę, a ewentualne nieprawidłowości nie są wynikiem dążenia do „popełnienia i ukrycia naruszenia”, lecz efektem pomyłki lub rozbieżnością stanowisk co do tego co jest właściwe, a co nie.

Ułomność natury ludzkiej

Większość naruszeń wynika z ułomności natury ludzkiej. Spora część wyników kontroli zamówień publicznych stwierdzających nieprawidłowości, w rzeczywistości wykrywa pomyłki i błędy popełniane przez zamawiających.

Wynikają one zapewne z braku należytej staranności, kopiowania rozwiązań, pośpiechu, czasem z lenistwa. Są to przywary, które w idealnym świecie nie powinny występować, jednak w realnym po prostu się zdarzają: ludzie są w stanie popełnić błąd w miejscu, które nie śniło się największym filozofom. Stąd popularność szkoleń „Jak unikać błędów…”, których główną treścią są dziesiątki przykładów niezgodności (lepiej uczyć się na błędach innych, niż własnych). Ponieważ błędy popełniają zarówno zamawiający, jak i wykonawcy, nie chodzi tu o szczególny przejaw złej woli czy ograniczonych zdolności umysłowych, lecz o cechę natury ludzkiej, która jest ułomna.

Jeśli tak, to gratuluję dobrego samopoczucia wszystkim kontrolującym, zwłaszcza tej części, która upaja się tropieniem tych ułomności i uznała to za posłannictwo swojego życia. Najlepsi są w stanie znaleźć każdy brak przecinka, każde przejęzyczenie, omyłkę pisarską, nie mówiąc już o tych, którzy jak nic nie znajdą w realu, to są w stanie wystrugać sobie (a raczej komuś) nieprawidłowość dosłownie z niczego.

Jaki to ma związek z protestami? Bardzo konkretny: do eliminacji wszystkich naruszeń wynikających z ułomności natury ludzkiej wystarczy protest rozstrzygany przez zamawiającego.

Zamawiający bez groźby skazania chętnie skoryguje każde takie naruszenie. Angażowanie do tego celu Krajowej Izby Odwoławczej jest bezsensowne. Nawet, jeśli zamawiający uwzględnia tego typu zarzuty, ktoś musi je sformułować w odpowiedni sposób (najczęściej zatrudniając doradcę), członkowie KIO muszą je przeanalizować. A chodzi jedynie o poprawienie omyłki…

Różnice zdań dotyczące treści normy

Większość sporów wynika z różnicy zdań co do treści normy. Chyba już dawno nie trafiają przed KIO spory oczywiste, a jeśli trafiają, tym bardziej zbędne jest uruchamianie machiny KIO do ich rozstrzygania i powinny być one rozstrzygnięte przez same strony w trybie protestu.

Ciekawe spory dotyczą sposobu rozumienia norm ogólnych, zasad udzielania zamówień. Wiele odwołań za jedyną podstawę ma de facto art. 7 ust. 1 Pzp. I słusznie: zakazy i nakazy jasno w ustawie wyrażone są z reguły przez zamawiających przestrzegane i nie powinny stanowić osnowy sporu. Wątpliwości budą zasady, które są normami tak ogólnymi, że z powodzeniem mogą być różnie interpretowane. Obie strony postępowania odwoławczego (celowo nie piszę „sporu”) prezentują bardzo dobre uzasadnienie swojego stanowiska, więc  rozstrzygnięcie jest wysoce nieoczywiste.

Na marginesie: ciekawe, że projekt nowej ustawy zaprezentowany przez UZP dwa lata temu wzbudził ogromny opór pod sztandarem: chcemy precyzyjnych i jednoznacznych przepisów, a tymczasem nie budzi oporu najbardziej enigmatyczna i niejednoznaczna norma, podniesiona na dodatek do rangi zasad, czyli uczciwa konkurencja. Przecież istnienie takiej normy powoduje całkowitą niepewność co do poprawności każdej czynności podejmowanej przez zamawiającego. Choćby zamawiający z najwyższą starannością dokonywał konkretnego rozstrzygnięcia, nie może być pewny, że ktoś (wykonawca lub kontrola) nie podważy tej czynności i nie wykaże, że mogłaby ona utrudnić uczciwą konkurencję.

A może rozwiązania polubowne?

W jaki sposób należałoby rozstrzygać spory o zasady? Nie przed sądem. A przynajmniej: nie od razu przed sądem. Czy nie należałoby najpierw poszukiwać rozwiązania polubownego?

Jeśli z normy nie wynika jednoznaczna dyrektywa postępowania, należy ją określić biorąc pod uwagę interesy zarówno wykonawców, jak i zamawiającego. Obie strony powinny sformułować swoje stanowiska, uzasadnić je i poszukiwać rozwiązania, które w największym stopniu uwzględnia słuszne interesy stron. Zapewne często może to wymagać pewnych ustępstw wszystkich stron, poszukiwania kompromisu, twórczego podejścia do problemu.

Sąd nie jest właściwym miejscem rozwiązywania takich problemów. Wszystkie czynności stron nie są obliczone na znalezienie rozwiązania, lecz na wygraną. Wszystkie chwyty zmierzające do tego celu są dozwolone. Cały proces jest grą o sumie zerowej: im bardziej wygram, tym więcej oni stracą. Strony wchodzą w buty „uczestnika sporu”: zbroją się, obmyślają strategię, zagrzewają do walki, podniecają, dopingują, zaciskają kciuki… To nie jest atmosfera właściwa do poszukiwania konstruktywnego rozwiązania.

W prawie cywilnym, gospodarczym i rodzinnym coraz większą popularnością cieszą się mediacje. Sąd proponuje stronom będącym w konflikcie, aby – zanim wejdą na ścieżkę wojenną, z której najczęściej nie ma odwrotu – spotkały się na neutralnym gruncie i w obecności mediatora spróbowały rozwiązać problem polubownie. FIDIC zakłada powołanie rozjemcy, który – po wszechstronnym rozważeniu stanowiska obu stron – zaproponuje rozwiązanie najlepiej uwzględniające ich interesy. Ciekawe, dlaczego zamawiający nie miałby się dogadać z wykonawcą inaczej, niż przed sądem.

Na marginesie: czy ktoś jeszcze pamięta, że pierwszy wyrok zespołu arbitrów w 1995 r był polubowny? Arbitrom udało się pogodzić strony, które zgodziły się na rozwiązanie polubowne. Brawo! Tylko dlaczego ktoś później stwierdził, że tak nie można… Z drugiej strony, kilka razy udało się uzyskać w KIO odroczenie rozprawy w celu umożliwienia stronom dogadania się (chwała członkom KIO, którzy wspierają takie rozwiązania). Więc jednak można.

Jaki to ma związek z protestami? Bardzo konkretny: protest nie był (nie musiał być) pismem procesowym, którego najważniejszą częścią są zarzuty i żądania.

Protest bywał propozycją zmian, często wielowariantową, bardziej prośbą niż żądaniem, prezentacją stanowiska wykonawcy. Nawet, jeśli wszczynał spór, nie był to spór sądowy. Nikt jeszcze nie przystawiał zamawiającemu pistoletu do głowy. Pozostawało dużo miejsca dla poszukiwania konstruktywnych rozwiązań. Olbrzymią większość sporów dawało się w ten sposób rozwiązywać. Nie prowadzono chyba statystyk co do liczby wnoszonych protestów, ale każdy przyzna, że kilka-kilkanaście procent z nich miało ciąg dalszy w postaci odwołania. Nikt nie uważał uwzględnienia odwołania za ujmę na honorze, podobnie rezygnacji z odwołania. Myślę, że większość uzasadnionych postulatów była uwzględniana, co w wystarczającym stopniu zadowalało wykonawców.

Czemu funkcji tej nie może spełniać informacja o nieprawidłowościach (art. 181 Pzp)? Z jednej strony, trochę spełnia. Zauważmy, że choć ustawa przewiduje wniesienie tego pisma wtedy, gdy nie przysługuje prawo do wniesienia odwołania, w praktyce są one składane również w sytuacjach, gdy odwołanie przysługuje.

Jest to dobry dowód, że likwidacja protestu była błędem i po części „nie przyjęła się”. Wykonawcy świadomie rezygnują z odwołania i wnoszą coś na kształt protestu. „Coś na kształt”, bo to jednak nie jest protest.

Protest był próbą polubownego rozstrzygnięcia sporu, która – w razie niepowodzenia – przeradzała się w spór sądowy. To kazało zamawiającym traktować protest z odpowiednią powagą (z jaką nie są i nie będą traktowane informacje o nieprawidłowościach).

MIT DRUGI  – NAJWAŻNIEJSZA JEST SZYBKOŚĆ

Procedury odwoławcze muszą zapewniać szybkie rozstrzyganie sporów. Oczywiście. Jednak przede wszystkim chodzi chyba o skuteczne ich rozstrzyganie. Czy nie jest ważniejsze, aby rozstrzygnięcia były merytorycznie właściwe, słuszne i sprawiedliwe?

Być może w 2009 roku istniała „wyższa konieczność” przeprowadzenia szeregu inwestycji przed Mistrzostwami Europy w Piłce Nożnej 2012 (choć malkontenci twierdzili, że w grudniu 2009 roku wszystkie umowy były już zawarte). Czy dziś, w normalnych warunkach, można twierdzić, że szybkość jest ważniejsza od jakości?

Ciągle słyszę, że czas postępowania jest najważniejszy, że wszystko jest kupowane „na wczoraj”. I widzę tego skutki. Jeśli chodzi nie o najlepsze zrealizowanie zamówienia, lecz o najszybsze zawarcie umowy, to wiadomo co należy czynić: przetarg nieograniczony (najszybszy tryb), bez warunków udziału (ktoś mógłby się odwołać), z kryteriami wymiernymi (żeby nie trzeba było się tłumaczyć czemu tylko cena, a z drugiej strony, aby ocena była automatyczna), z umową z wynagrodzeniem ryczałtowym (najprościej). Wiadomo również, że jest to najprostszy sposób na katastrofę na etapie realizacji.

Nikt mnie nie przekona, że szybkość jest ważniejsza. Nie prowadzimy postępowań o udzielenie zamówienia w celu zawarcia umowy. Postępowania odwoławcze nie służą najszybszemu wydaniu orzeczenia. Chodzi o skutki, rezultat, o coś znacznie ważniejszego, niż formalna zgodność z przepisem.

Nie warto dla szybkości antagonizować stron, ustawiać ich jako uczestników sporu, po przeciwnych stronach barykady. To nie musi być gra o sumie zerowej, wszyscy mogą wyjść zadowoleni (przynajmniej z niektórych rodzajów sporów, nie dotyczących wyboru oferty), ewentualnie wszyscy mogą wyjść w przeświadczeniu, że każdy dostał na co zasłużył.

O jaką szybkość chodzi?

O jaką szybkość chodzi? Czyż KIO nie jest najszybszym sądem na świecie? Czy ktoś widział gdziekolwiek coś podobnego?

 Np. przewodniczącą/ego, która/y w skupieniu prowadzi rozprawę, celnie podsumowuje wypowiedzi stron dyktując protokół, zadaje właściwe pytania… przez 12 godzin (z przerwą obiadową długości trzech kwadransów). Gdyby sędziowie wykazali choć w połowie taką pracowitość…

Chodzi o dwa tygodnie. Przywrócenie protestów spowodowałoby przedłużenie postępowania odwoławczego o dwa tygodnie (z 24 dni do 38 dni).

Często nie skutkowałoby to przedłużeniem postępowania o udzielenie zamówienia (np. spory dotyczące ogłoszenia lub SIWZ zakończone zwycięstwem zamawiającego). Czasami, zwłaszcza w przypadku protestów i odwołań na wynik postępowania, skutkiem byłoby przedłużenie postępowania o udzielenie zamówienia o dwa tygodnie.

Na marginesie: czy ktoś policzył, o ile przedłużyły się postępowania poprzez wprowadzenie postkwalifikacji? Niczego mądrego nie wnosi ona do rozstrzygnięcia (nie wygrywają lepsi wykonawcy). Została wprowadzona w imię uproszczenia i ułatwienia, a przyniosła chyba zbędne przedłużenie postępowania. O ile bardziej należałoby się pogodzić z przedłużeniem będącym skutkiem przywrócenia protestów.

Skoro już o procedurze odwoławczej: co sądzić należy o orzeczeniu TSUE C‑131/16 Archus (Archus sp. z o.o. i Gama Jacek Lipik przeciwko PGNiG S.A.)?

W orzeczeniu tym Trybunał stwierdził, że prawo europejskie „należy interpretować w ten sposób, że w sytuacji takiej jak ta rozpatrywana w postępowaniu głównym, w której w postępowaniu o udzielenie zamówienia publicznego złożono dwie oferty, a instytucja zamawiająca wydała jednocześnie dwie decyzje, odpowiednio, o odrzuceniu oferty jednego z oferentów i o udzieleniu zamówienia drugiemu, odrzucony oferent, który zaskarżył obie te decyzje, powinien mieć możliwość żądania wykluczenia oferty wygrywającego oferenta, w związku z czym pojęcie „danego zamówienia” w rozumieniu art. 1 ust. 3 dyrektywy 92/13, zmienionej dyrektywą 2007/66, może w danym razie dotyczyć ewentualnego wszczęcia nowego postępowania o udzielenie zamówienia publicznego.

Czyż nie jest to dokładnie sprzeczne z utrwaloną linią orzeczniczą KIO i polskich sądów?

Jak w przypadku kilku ostatnio wydanych orzeczeń TSUE w odpowiedzi na pytania KIO (chwała pytającym, gdyż zawsze lepiej późno, niż wcale).

No właśnie: lepiej powrócić do starej, dobrej, polskiej praktyki i przywrócić protesty (mimo ich braku przez kilka lat), niż trwać w niepełnym, gorszym, wprowadzonym z potrzeby chwili postępowaniu odwoławczym pozbawionym tego, kluczowego etapu.

Powyższy tekst ukazał się w numerze 10/2017 Miesięcznika Zamówenia Publiczne. Doradca.

Autor: Dariusz KOBA

Czytaj dalej...

O umowach w sprawie zamówień publicznych - nieco inaczej

Umowy w sprawie zamówienia publicznego powinny zabezpieczać interesy zamawiającego, co oznacza, że wszystkie obowiązki i ryzyka należy przerzucić na wykonawcę, zamawiającemu nie przypisując nic. Skoro zamawiający tworzy tę umowę, zobowiązany jest tak właśnie ją ukształtować – w przeciwnym razie działa na szkodę interesu publicznego i powinien ponieść z tego tytułu odpowiedzialność w ramach dyscypliny finansów publicznych. Zgoda? A może brednia?

Umowy wydają się najsłabszym elementem wielu specyfikacji. Dlaczego? Nie wiadomo nawet, kto w instytucji zamawiającej powinien się zajmować konstruowaniem umów. 

Komórka merytoryczna? – inżynierowie twierdzą (słusznie zapewne), że znają się na przedmiocie zamówienia, ale o umowach mają prawo nie wiedzieć nic. Komórka zamówień publicznych? – twierdzi zwykle, że jej zadaniem jest przeprowadzenie postępowania, natomiast elementy specyfikacji, takie jak OPZ i umowa powinna otrzymać od komórki merytorycznej. Komórka prawna? – ze świecą szukać radców, którzy podejmują się pisania umów, zwykle ograniczając się do weryfikacji ich legalności.

Może trzeba stworzyć odrębne stanowisko ds. pisania umów? – może, choć znane mi przykłady nie napawają optymizmem. W rezultacie u każdego zamawiającego wygląda to inaczej, często na zasadzie „spychologii” zadanie to jest powierzane najsłabszemu, temu, kto nie potrafi się obronić. A szkoda, bo od dobrze sformułowanej umowy zależy w dużej mierze należyte wykonanie zamówienia.

Czym jest umowa? 

Umowa w sprawie zamówienia publicznego jest umową wzajemną. Określa prawa i obowiązki stron w zakresie niezbędnym do osiągnięcia konkretnego celu gospodarczego. 

Wielu zamawiających zdaje się wierzyć, że zobowiązanie wykonawcy obejmuje wszystko co niezbędne do wykonania zamówienia, natomiast zobowiązanie zamawiającego ogranicza się do zapłaty wynagrodzenia. Niekoniecznie.

Po pierwsze, różnie obowiązki stron umowy nazwanej określa sam kodeks cywilny. Dość przywołać kodeksową definicję umowy o roboty budowlane zawartą w art. 647 Kc, zgodnie z którym wykonawca zobowiązuje się do oddania przewidzianego w umowie obiektu, wykonanego zgodnie z projektem i zasadami wiedzy technicznej, a inwestor zobowiązuje się do dokonania wymaganych przez właściwe przepisy czynności związanych z przygotowaniem robót, w szczególności do przekazania terenu budowy i dostarczenia projektu, oraz do odebrania obiektu i zapłaty umówionego wynagrodzenia.

Licząc „na sztuki”: wykonawcy przypisano jeden obowiązek – oddanie obiektu, natomiast zamawiającemu aż cztery: (1) przekazanie terenu budowy, (2) dostarczenie projektu, (3) odebranie obiektu i (4) zapłata umówionego wynagrodzenia. Z samej definicji wynika m. in., że przeszkody terenowe, czy błędy projektowe obciążają zamawiającego.

Po drugie, zamawiający, nawet jeśli w jakimś zakresie nie ma przypisanych konkretnych obowiązków, zawsze, jako wierzyciel, zobowiązany jest do współdziałania z wykonawcą przy wykonaniu zobowiązania zgodnie z treścią umowy i w sposób odpowiadający jego celowi społeczno-gospodarczemu oraz zasadom współżycia społecznego, a jeżeli istnieją w tym zakresie ustalone zwyczaje - także w sposób odpowiadający tym zwyczajom (art. 354 Kc). Jakże często wykonawcy słusznie skarżą się na brak współdziałania zamawiającego, jak często zamawiający nie podejmują odpowiednich decyzji w odpowiednim czasie (”róbcie, róbcie, potem się to załatwi”), ilu problemów można byłoby uniknąć, gdyby rozwiązywać je na bieżąco.

Nie jest więc prawdą, że po zawarciu umowy zamawiający może pojechać na wakacje, bo jego aktywna rola jako prowadzącego postępowanie właśnie się skończyła, a następny ruch będzie polegał na odbiorze zamówienia i uregulowaniu płatności. 

Umowa powinna, stosownie do rodzaju zamówienia, określać również obowiązki zamawiającego mające służyć należytej realizacji zamówienia.

Jakie obowiązki powinien przyjąć na siebie zamawiający? Odpowiadające istocie stosunku i celowi umowy. Istotą umowy wzajemnej jest ekwiwalentność świadczeń. Zamawiający bronią się (również w KIO) przed zarzutem naruszania zasad równości stron i ekwiwalentności świadczeń argumentem, iż zasad tych zamawiający naruszyć nie może, gdyż narzucając wykonawcom wszystkie postanowienia przyszłej umowy, nie narzuca co najmniej jednego: ceny (wynagrodzenia). 

Wykonawca może bronić się przed ewentualnym wyzyskiem i przywrócić ekwiwalentność świadczeń oferując za wykonanie zamówienia odpowiednią cenę. Z formalnego punktu widzenia to prawda. Ta argumentacja potwierdza jednak rzeczywiste skutki przenoszenia na wykonawcę obowiązków zamawiającego, mianowicie wzrost cen. Każde zobowiązanie wykonawcy wynikające z umowy zostanie przez niego wycenione i ujęte w cenie oferty. Nic nie ma za darmo.

Przykład. Kto powinien ubezpieczyć realizację zamówienia? Powszechna odpowiedź brzmi: wykonawca. Ale dlaczego? 

Czy wykonawca zrobi to gratis? Nie, cenę polisy włączy (najczęściej wraz z marżą) do ceny oferty. Więc może lepiej, aby to zamawiający zawierał umowy ubezpieczenia: zakres ubezpieczenia będzie odpowiedni (bez kruczków stosowanych przez wykonawców), cena będzie konkurencyjna (uzyskana w przetargu) itd. Ale trzeba zrobić kolejny przetarg! No tak, pytanie brzmi: ile zamawiający jest gotów zapłacić więcej za uniknięcie konieczności przeprowadzenia przetargu. 

Ryzyko

Sztuka pisania umów w dużej mierze polega na zarządzaniu ryzykiem. Ryzyka to zdarzenia przyszłe niepewne, mogące wpływać na realizację umowy. 

Dopóki realizacja umowy przebiega zgodnie z oczekiwaniami stron, sama umowa spoczywa na dole stosu dokumentów. Strony sięgają do tekstu umowy przede wszystkim w sytuacji, gdy pojawiają się problemy. Dlatego ograniczenie umowy do stwierdzenia: „Zamawiający zleca, a Wykonawca zobowiązuje się do wykonania X w terminie Y za wynagrodzeniem Z” powoduje, że nie ma ona żadnej wartości. 

Wartością dodaną umowy są wszelkie postanowienia określające sposób postępowania w sytuacjach możliwych do wystąpienia, a niekoniecznych: „W przypadku X strony umowy postąpią w sposób Y”. Dlatego przewidywanie okoliczności, w których może dojść do zmiany umowy (a jeszcze lepiej: okoliczności, w których istotne elementy umowy, takie, jak przedmiot, cena, czy termin będą ulegać zmianie w trybie w tej umowie przewidzianym) stanowi podstawową umiejętność zamawiającego (niezależnie od pojawiających się nowych przesłanek aneksowania umów).

Identyfikacja ryzyka powinna być uzupełniona jego alokacją, czyli przypisaniem każdego ryzyka jednej ze stron umowy. Zamawiający mają tendencje do przerzucania całego ryzyka na wykonawców. Nie jest to jednak ani możliwe, ani pożądane. 

Nie jest możliwe przerzucenie na wykonawcę ryzyka stanowiącego istotę odpowiedzialności zamawiającego, np. ryzyka błędów projektowych lub ukrytych przeszkód terenowych w umowach o roboty budowlane. Tymczasem zamawiający ciągle starają się to czynić. 

Przykład. Ciągle spotyka się postanowienia SIWZ takie, jak to: „Wykonawcy powinni dokonać wizji lokalnej na terenie budowy oraz zapoznać się z dokumentacją projektową i zgłosić zamawiającemu wszelkie niezgodności w tej dokumentacji. W przypadku braku zgłoszenia błędów w dokumentacji konsekwencje tych błędów stwierdzonych w trakcie wykonywania zamówienia obciążać będą wyłącznie wykonawcę.”

Powyższe postanowienie było przedmiotem zarzutów w ramach kontroli, przy czym zarzut ograniczania konkurencji dotyczył pierwszego zdania (obowiązku wizji lokalnej), gdy tymczasem skandalem jest zdanie drugie! Mam nadzieję, że postanowienia tego typu każdy sąd uzna za nieskuteczne (sprzeciwiające się ustawie i zasadom współżycia społecznego).

Zwolennicy tej filozofii przedstawiają na poparcie legalności swojego działania art. 473 § 1 Kc, zgodnie z którym „Dłużnik może przez umowę przyjąć odpowiedzialność za niewykonanie lub za nienależyte wykonanie zobowiązania z powodu oznaczonych okoliczności, za które na mocy ustawy odpowiedzialności nie ponosi”. Przepis ten miałby usprawiedliwiać wszystkie szaleństwa zamawiających z czym nie sposób się zgodzić (co jednak wymaga odrębnej analizy).

Z drugiej strony, nowym argumentem, przemawiającym za tezą o nielegalności przerzucania obowiązków i ryzyka na wykonawcę, jest zasada proporcjonalności.

Niby obowiązywała ona zawsze (na gruncie prawa europejskiego), jednak rzadko była przytaczana w dysputach w Polsce, również przed KIO (poza warunkami udziału, gdzie jednak proporcjonalność była od dawna wskazana wprost). Przypomnijmy, że zasada proporcjonalności głosi, iż zakazane jest wszystko, co nie jest konieczne dla osiągnięcia zakładanego celu. Tymczasem bardzo dużo klauzul umownych dyktowanych przez zamawiających należy uznać nie tylko za zbędne, ale wręcz szkodliwe z punktu widzenia efektywnej realizacji zamówienia.

Przykład. Kary umowne za niedochowanie terminu realizacji należy zastrzegać w przypadku zwłoki czy opóźnienia? 

(1) A czy ktoś z zamawiających życzyłby sobie odpowiadać z tytułu okoliczności, na które nie ma wpływu? Nie? To zrozumiałe, jednak bardzo wielu z nich narzuca wykonawcom taki reżim odpowiedzialności. (2) Kary umowne powinny służyć bogaceniu się zamawiającego, czy dyscyplinowaniu wykonawcy? Dyscyplinowaniu wykonawcy. Jasne, a w którym przypadku wykonawca jest bardziej zdyscyplinowany do starannego działania w celu dochowania terminu? – gdy grozi mu kara za opóźnienie (niezależnie od okoliczności), czy za zwłokę (ewentualnie za opóźnienie z przyczyn leżących po stronie wykonawcy), od której może się uwolnić, jeśli działał z należytą starannością. 

Zostawmy na boku kwestię legalności. Ważniejsza dla mnie jest kwestia racjonalności. Nawet, jeśli przerzucanie odpowiedzialności na wykonawców nie jest nielegalne (choć ja wierzę, że jest nielegalne), rozważmy, czy jest racjonalne, czy rzeczywiście stanowi wyraz troski o interes publiczny i środki publiczne. 

Było już o tym, że przerzucenie na wykonawcę obowiązków zamawiającego pociąga za sobą wzrost ceny oferty co najmniej o koszty wykonania tych obowiązków. Przed podjęciem decyzji w tym zakresie byłoby celowe oszacowanie o jaką kwotę chodzi, porównanie jej z kosztami zamawiającego i stwierdzenie, czy „dzielenie się obowiązkami” z wykonawcą jest uzasadnione, czy może skutkuje np. wynajęciem najdroższej sekretarki świata (chyba wiele takich widziałem).

Ważniejsza, z powodu skali zjawiska oraz kosztów ponoszonych przez sektor publiczny, jest alokacja ryzyka. 

Skala zjawiska jest większa, gdyż mało kto ma odwagę przerzucać swoje obowiązki na wykonawcę, natomiast większość ma tendencję do przerzucania na niego zdarzeń przyszłych niepewnych. Jeśli chodzi o koszty – wykonawca równie skrupulatnie szacuje koszty ryzyk, gdyż w przypadku ich wystąpienia przyjmują one postać zobowiązań wykonawcy.

Kto powinien ponosić koszty ryzyk?

Określając szacunkową wartość zamówienia, zamawiający powinien koszty ryzyk (i szans) przemnożyć przez prawdopodobieństwo ich wystąpienia. Czy tak samo czyni wykonawca? 

Po części – tak, co powoduje, że nie cały koszt ryzyka wliczany jest w cenę oferty. Wykonawca jednak zachowuje w tym procesie dużą ostrożność, ma skłonność do wrzucania w cenę raczej więcej, niż mniej kosztów ryzyka. W razie wystąpienia niekorzystnych okoliczności wykonawca nie uzyska przecież rekompensaty nie będzie miał z czego pokryć strat (a jest to dla niego kwestia istnienia). 

Ponadto, większym jeszcze zagrożeniem są wykonawcy, którzy analizy ryzyka nie wykonują i nie uwzględniają w cenach ofert kosztów ryzyka w odpowiedniej wysokości. Kilka razy może „się udać” i wykonawca wykona zamówienie po zaoferowanej cenie, jednak prędzej czy później taki wykonawca „umoczy” i upadnie, pogrążając inwestycję (i zamawiającego). Dlatego zadaniem zamawiającego jest nie tylko nie przerzucanie zbędnego ryzyka na wykonawcę, ale również zapobieganie niewycenianiu ryzyka przez wykonawców. Ktoś zna przypadek żądania wyjaśnień co do sposobu kalkulacji ryzyka w ramach wyjaśniania rażąco niskiej ceny? I stanowisko KIO, że jest to uzasadnione?

Koszty ryzyka są więc, co najmniej w jakimś stopniu, uwzględniane przez wykonawców w cenie oferty (a jeśli nie są – tym gorzej, gdyż realnie zagraża to realizacji zamówienia). Pytanie, czy zamawiający powinien te koszty ponosić?

Przede wszystkim: zamawiający ponosi koszty ryzyka przypisanego wykonawcy niezależnie od tego, czy ryzyko to wystąpi. Oznacza to, że zamawiający płaci również wtedy, gdy niekorzystne okoliczności nie występują. Za co płaci zamawiający? Za jakąś dostawę, usługę, robotę? Nie, za spokój ducha / za łatwość planowania budżetu / za brak aneksów / za brak konieczności tłumaczenia się wobec kontroli (niepotrzebne skreślić). Pytanie: ile wart jest spokój ducha? i czy można za to płacić pieniędzmi podatników?

Przykład. Wynagrodzenie ryczałtowe czy kosztorysowe? Chodzi o ryzyko zakresu prac. 

Wg dokumentacji projektowej (np. przedmiarów) zakres wynosi 100. Najbardziej prawdopodobny zakres robót dodatkowych wynosi 20. Wykonawca, z ostrożności, oferuje cenę 130. Po realizacji okazuje się, że robót dodatkowych było tylko 10, a więc zamawiający przepłacił 20 lub aż 40, co zamawiającego nie obchodzi, więc wykonawca ponosi stratę w wysokości 10.

Czy to oznacza, że umowy ryczałtowe są nieefektywne? Są, co do zasady, gdyż powodują nieuzasadniony wzrost wydatków. Zamawiający zwykle przepłaca (wykonawca zwykle wypracowuje zysk, a jak nie wypracowuje – tym gorzej, zarówno dla wykonawcy, jaki dla zamawiającego). Dopuszczam umowy ryczałtowe jedynie w przypadku prostych i jednoznacznie opisanych robót (zasada powinna być prosta: im bardziej elastycznie zamawiający opisuje zakres prac wykonawcy, tym bardziej elastycznie powinno być określone wynagrodzenie wykonawcy) oraz w przypadku inwestycji polegających raczej na kompletacji dostaw i montażu linii technologicznej, niż wykonaniu robót sensu stricte (blok energetyczny, oczyszczalnia ścieków itp.).

Przykład. Buduj, czy zaprojektuj i zbuduj. Największe inwestycje w Polsce są ostatnimi laty prowadzone w trybie „zaprojektuj i zbuduj”. 

Gdy zamawiający zleca wykonanie obiektu zgodnie z projektem – ponosi ryzyko z tytułu błędów projektowych. To oczywiste. Jednak jakie rozwiązanie? Przyjąć to ryzyko i zapłacić wykonawcy za wszystkie roboty konieczne do oddania obiektu, również nie objęte dokumentacją, czy wycofać się z przekazywania dokumentacji projektowej i zażądać wyceny „obiektu o powierzchni X, kubaturze Y i standardzie wykończenia klasy A”.

Czy prowadzenie inwestycji w systemie zaprojektuj i zbuduj jest nieefektywne? Niekoniecznie. Może być uzasadnione, jeśli polega na umożliwieniu wykonawcom doboru rozwiązań projektowych i technologii wedle możliwości i preferencji wykonawcy, jeśli przyczynia się do innowacji itd. W polskich SIWZach chodzi jednak przede wszystkim o unikanie przez zamawiającego odpowiedzialności za błędy projektowe. To jakiś obłęd. To kupowanie kota w worku, na dodatek dachowca w cenie persa.

Przykład. Czy należy przewidzieć waloryzację ceny? 

Była kiedyś (przed kryzysem 2008 roku) duża inwestycja drogowa, przy której nie przewidziano waloryzacji ceny. Ponieważ ceny rosły w tamtych latach o 20% rocznie, a inwestycja miała trwać 3 lata, to wykonawcy doliczyli ok. 30% ceny tytułem inflacji. Pół roku po zawarciu umowy bańka spekulacyjna pękła i ceny w budownictwie zaczęły spadać o kilkanaście procent rocznie, co, załóżmy, dało średnio w czasie trwania umowy -20%. Zadanie: ile skarb państwa przepłacił na tej inwestycji z powodu braku waloryzacji? 100+30=130 (cena oferty), 100-20=80 (rzeczywiste koszty) daje łącznie 50 (zapłacono 130, a w przypadku waloryzacji zapłacono by 80). W przypadku, o którym piszę to było ponad pół miliarda złotych.

Czy brak klauzuli waloryzacyjnej jest nieracjonalny? Oczywiście. Tymczasem słyszę, że Prokuratoria Generalna raczyła postawić zarzuty naruszenia dyscypliny finansów publicznych zamawiającemu, który wprowadził rzeczywistą waloryzację ceny. Obłęd. Ja chętnie postawiłbym taki zarzut w przypadku braku waloryzacji. Sprawa jest poważna: to nie jest brak wiedzy wójta z końca świata, tylko stanowisko instytucji powołanej m. in. do reprezentowania Skarbu Państwa w sporach gospodarczych. Skąd ta zmiana, zła zmiana? Czy każde pokolenie musi samo się sparzyć? Czy każda ekipa musi wyważać otwarte drzwi? 

Konkluzje.

Nie uczymy się. Umowy w sprawie zamówienia publicznego są coraz gorsze. Zamawiający prześcigają się w przerzucaniu wszystkich możliwych i niemożliwych do określenia ryzyk na wykonawcę. Króluje „spokój i bezpieczeństwo”. 

Co gorsze: w tę grę grają również doradcy, w tym profesjonalne kancelarie. Pracując dla zamawiającego windują poprzeczkę do poziomu niemożliwego do przeskoczenia, a jako pełnomocnicy wykonawców zwalczają tę filozofię w KIO. 

Czy tak musi być? Kto rozpętał wojnę zamawiającego z wykonawcami? Kto podpisze pokój, skoro za pokój z wykonawcami płaci się wojną z Prokuratorią Generalną Rzeczypospolitej Polskiej?

Powyższy tekst ukazał się w numerze 09/2017 Miesięcznika Zamówenia Publiczne. Doradca.

Autor: Dariusz KOBA

Czytaj dalej...

Meandry równego traktowania wykonawców

Równe traktowanie jest, oczywiście, jedną z podstawowych zasad zamówień publicznych. Pytanie jednak: co to oznacza w praktyce? „Zamawiający naruszył zasadę równego traktowania, uniemożliwiając wykonawcy uzyskanie zamówienia” – czyż nie jest to powszechnie powtarzane? A ja chyba nigdy nie widziałem naruszenia tej zasady.

Równe traktowanie jest nie tylko jedną z zasad zamówień publicznych, ale i jedną z podstawowych zasad państwa prawa. Na niej opierają się, z niej są wywodzone prawa i obowiązki osób oraz podmiotów, przede wszystkim wobec państwa (szerzej: władzy publicznej), ale także wobec siebie nawzajem.

Zasada ta została wprost wyrażona w art. 32 Konstytucji RP:

  1. Wszyscy są wobec prawa równi. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne.
  2. Nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyny.

Co oznacza równość?

Na pytanie, co oznacza „równość” wypracowane zostały różne odpowiedzi:

Odpowiedź 1. Równo oznacza każdemu tyle samo – każdy wykonawca może uzyskać każde zamówienie, nikt nie może zostać pozbawiony prawa uzyskania zamówienia. Ustawa o finansach publicznych deklaruje, że prawo realizacji zadań finansowanych ze środków publicznych przysługuje ogółowi podmiotów, chyba że odrębne ustawy stanowią inaczej (art. 43).

Odpowiedź 2. Równo oznacza każdemu według potrzeb – więcej zamówień w ręce podmiotów małych / polskich / innowacyjnych / ekonomii społecznej / itd.

Odpowiedź 3. Równo oznacza każdemu wedle zasług – zasłużonych należy traktować dobrze, partaczy źle, czyli każdego tak, jak na to zasługuje.

Ciekawe jakie byłyby wyniki ankiety badającej przekonania środowiska zamówień publicznych w tej materii. Z doświadczeń szkoleniowych wyłania się ogromna przewaga zwolenników poglądu, że równo oznacza „każdemu tyle samo”. Tyle lat przemian, a socjalistyczna wizja równości ma się bardzo dobrze. Problem w tym, że jest to wizja z gruntu błędna.

Interpretując art. 32 Konstytucji, Trybunał Konstytucyjny w wyroku z dnia 24 lutego 1999 r.1 stwierdził, iż jeżeli pewien zbiór podmiotów cechuje określona, istotna cecha relewantna, to – istnieje konstytucyjny nakaz, aby takie podmioty należące do tej samej klasy, w ramach określonego stanu prawnego, czyli w podobnej sytuacji, traktowane były równo, zatem tak samo, bez zróżnicowania w postaci faworyzowania, ale i bez dyskryminacji.

Równe traktowanie odnosi się zatem nie do wszystkich podmiotów, lecz do podmiotów należących do tej samej klasy, czyli znajdujących się w podobnej sytuacji.

Również orzecznictwo Trybunału Sprawiedliwości UE wskazuje na konieczność przestrzegania tak rozumianej zasady równego traktowania (z zastrzeżeniem, że zajmuje się on wymiarem wspólnotowym tej zasady): niedopuszczalne jest czynienie różnic między podmiotami prawnymi państw członkowskich, które znajdują się w tożsamych sytuacjach, albo równoprawne ich traktowanie, gdy znajdują się w sytuacjach różnych, chyba, że znajduje to obiektywne uzasadnienie2 .

Równe traktowanie polega na tym, iż podmioty znajdujące się w takiej samej lub podobnej sytuacji należy traktować tak samo, natomiast podmioty znajdujące się w sytuacji odmiennej należy traktować odmiennie.

Nie ma problemu z akceptacją pierwszej dyrektywy – skoro ktoś uważa, że „wszystkim tyle samo”, to przy okazji, podobnych też traktuje tak samo. Gorzej z drugim, koniecznym wnioskiem wypływającym z zasady równości – jak można odmiennie traktować wykonawców? Ano można, a nawet trzeba.

Każdy warunek udziału w postępowaniu dzieli wykonawców na pożądanych, zaproszonych do udziału oraz niepożądanych, niewiarygodnych. Powinno być oczywiste, że obu grup nie traktujemy tak samo. Tymczasem wielu zamawiających w dążeniu do totalnej równości posuwa się do obniżania lub wręcz rezygnowania z warunków, nie stosowania podstaw wykluczenia odnoszących się do jakości zrealizowanych zamówień i traktowania wszystkich z atencją, która im się nie należy.

Wydaje mi się, że jednym z najpoważniejszych grzechów zamawiających jest nierozróżnianie:

  • wykonawców doświadczonych i „mających doświadczonych znajomych”,
  • wykonawców dużych i małych,
  • wykonawców z potencjałem technicznym i firm-teczek,
  • wykonawców zatrudniających pracowników i wykonawców „skrzykujących” ludzi do projektu,
  • wykonawców mających potencjał ekonomiczny i bankrutów,
  • wykonawców rzetelnych i partaczy.

Takie samo, niby „równoprawne”, traktowanie tych podmiotów nie stanowi wypełnienia zasady równego traktowania, lecz jest jej zaprzeczenie. Skutkiem takiego postępowania jest spora grupa wykonawców, których receptą na sukces w zamówieniach publicznych jest: zaoferować rażąco niską cenę aby wygrać, a następnie wykonać z rażąco niską jakością, aby na tym zarobić. Strategia ta okazuje się skuteczna ze szkodą dla zamawiającego, wiarygodnych wykonawców oraz państwa polskiego i nas wszystkich.

Zamawiający po części uważają, że jest dobrze, że na tym polegają zamówienia publiczne, po części - że nic nie można z tym zrobić. Rzetelni wykonawcy nie ubiegają się o zamówienia publiczne (o ile istnieją dla nich inne rynki zbytu), gdyż chcąc zachować swój poziom jakościowy nie są w stanie wygrać żadnego przetargu. Ustawodawca wymusza na zamawiających stosowanie pozacenowych kryteriów, aby ten stan zmienić, ale, jak widać, to nie działa.

Uważam, że u podłoża degrengolady polskich zamówień publicznych leży właśnie błędne rozumienie zasady równego traktowania. Równe traktowanie nie polega na takim samym traktowaniu wszystkich wykonawców, lecz na traktowaniu każdego z nich tak, jak na to zasługuje.

Wykonawców wiarygodnych należy wspierać: określać warunki udziału, które oni spełniają, zawiadamiać ich o wszczętych postępowaniach, przychylać się do ich postulatów modyfikacji SIWZa itd., natomiast wykonawców niewiarygodnych należy unikać wszystkimi legalnymi środkami: stosować podstawy wykluczenia obejmujące „złe doświadczenie”, stawiać warunki, których nie spełniają, starać się „przyłapać na mowie, piśmie lub czynie” itp.

Widzę w tym momencie oburzenie na wielu twarzach. Ciekawe czemu. Kto wpoił sporej części z nas, że partaczy mamy traktować tak samo, jak rzetelnych wykonawców? Że najważniejsze jest zagwarantowanie jak najszerszego, nieograniczonego wręcz dostępu do zamówień publicznych? Że swoboda dostępu do zamówień ważniejsza jest od jakości osiąganych rezultatów, od efektywności czynionych wydatków?

Tylko w zamówieniach publicznych możliwe są takie rzeczy. Żaden przedsiębiorca nie robi zakupów w podejrzanych firmach, żaden nie kontynuuje współpracy z kontrahentem, który zawiódł, nie wywiązał się z zaciągniętego zobowiązania.

Większość również nie kupuje „gdzie popadnie” lub „u krewnych i znajomych”. Większość rozumie, że zakupy powinny następować w wyniku konkurencyjnych procedur, jednak konkurencyjność jest narzędziem uzyskiwania „best value for money” (co w języku ustawy o finansach publicznych tłumaczy się jako „uzyskiwanie najlepszych efektów z danych nakładów - art. 44 ust. 3 ufp), nie jest bożkiem i celem samym w sobie. Czyż nie tak samo powinno być na rynku zamówień publicznych?

„Zasady stosowane w biznesie (wśród profesjonalistów, nie konsumentów) powinny mieć zastosowanie do zamówień publicznych. Na te zasady należy, oczywiście, nałożyć przepisy prawa zamówień publicznych, ale należy je traktować jedynie jako ograniczenia, modyfikacje zasad biznesowych – nie jako ich zniesienie. Logika zakupów jest jedna i powinna być stosowana zarówno do podejmowania decyzji nie regulowanych przepisami Pzp, jak i do interpretacji samych przepisów ustawy.”3

Istota równego traktowania wykonawców.

Na czym więc polega równe traktowanie wykonawców? Równe traktowanie nie polega na równej ocenie, równym „cenieniu sobie” różnych wykonawców, lecz na równym ich statusie i stosowaniu do nich równej miary. To nie wynik mierzenia, a miara, sposób mierzenia ma być równy. Wynik mierzenia zależy od wykonawcy i dla każdego może być inny, co jednak nie stanowi naruszenia zasady równego traktowania, lecz odzwierciedla różnorodność świata potencjalnych wykonawców zamówień publicznych.

Przestrzeganie zasady równego traktowania polega przede wszystkim na stosowaniu wobec wszystkich wykonawców jednej miary, czyli stawianiu takich samych wymagań, takiej samej weryfikacji ich spełniania oraz konsekwencji w ich egzekwowaniu.

Przygotowując postępowanie zamawiający określa w warunkach zamówienia swoje wymagania odnoszące się do przedmiotu zamówienia (przedmiotowe), sposobu realizacji zamówienia (kontraktowe) oraz osoby wykonawcy (podmiotowe). Powinien również określić, w jaki sposób wykonawcy powinni potwierdzić spełnianie wymagań. Następnie, zgodnie z ustalonymi przez siebie zasadami zamawiający weryfikuje spełnianie wymagań przez wykonawców i – stosownie do wyników tej oceny – podejmuje decyzje co do udzielenia zamówienia.

Z zasady równego traktowania wynikają dla zamawiającego następujące nakazy i zakazy:

1) w zakresie opisu wymagań stawianych wykonawcom:

należy określić wymagania w sposób jednakowy dla wszystkich wykonawców, którzy byliby zainteresowani uzyskaniem zamówienia,

nie wolno różnicować przedsiębiorców z uwagi na:

  • formę prawną prowadzonej działalności (np. nie wolno preferować spółek kapitałowych nad osobowe, nie wolno ograniczać możliwości wspólnego ubiegania się o zamówienie kilku wykonawców),
  • miejsce prowadzenia działalności (np. nie wolno stawiać innych wymagań w zależności od siedziby wykonawcy, szczególnie, jeśli ma on siedzibę w jednym z krajów UE lub państw sygnatariuszy GPA, preferować lokalnych wykonawców),
  • stawiać wymagań preferujących określonych wykonawców (np. żądając doświadczenia w realizacji zamówień na rzecz konkretnego zamawiającego lub określonego rodzaju zamawiających, np. służby zdrowia, szkolnictwa, wojska).

2) w zakresie sposobu potwierdzania spełniania wymagań:

należy określić dla wszystkich taki sam sposób potwierdzenia spełniania wymagań, w szczególności:

  • żądać od wykonawców takich samych oświadczeń i dokumentów (wyjątkiem są dokumenty będące w posiadaniu zamawiającego lub takie, które może pozyskać z bezpłatnych baz danych),
  • uwzględnić różnice w systemach prawnych poszczególnych krajów poprzez akceptację innych dokumentów, stanowiących lokalne odpowiedniki żądanych (dotyczy to również dyplomów, świadectw i innych dokumentów potwierdzających posiadanie kwalifikacji przez osoby lub firmy),

nie wolno różnicować sposobu potwierdzenia wymagań (poza koniecznym uwzględnieniem różnic występujących między państwami).

3) w zakresie weryfikacji spełniania wymagań:

należy poprzez porównanie złożonych przez wykonawcę informacji i dokumentów z wymaganiami rozstrzygnąć, czy (w przypadku kryteriów również: na ile) wykonawcy spełniają wymagania i – stosownie do wyników tej oceny – podjąć decyzje określone w warunkach zamówienia:

  • wykluczyć wszystkich i tylko takich wykonawców, którzy nie potwierdzili spełniania warunków podmiotowych,
  • odrzucić wszystkie i tylko takie oferty, które nie spełniają istotnych warunków przedmiotowych i kontraktowych,
  • wybrać ofertę najkorzystniejszą z punktu widzenia opisanych w warunkach zamówienia kryteriów,

nie wolno

  • wykluczyć z postępowania wykonawcy, który potwierdził, że spełnia warunki podmiotowe określone przez zamawiającego,
  • zaniechać wykluczenia, a zwłaszcza dokonać wyboru oferty złożonej przez wykonawcę, który nie potwierdził spełniania warunków podmiotowych,
  • odrzucić oferty, która jest zasadniczo zgodna z wymaganiami zamawiającego,
  • zaniechać odrzucenia, a zwłaszcza dokonać wyboru oferty, której treść w sposób istotny odbiega od warunków zamówienia,
  • dokonywać wyboru w oparciu o inne kryteria od określonych w warunkach zamówienia, nawet w sytuacji, gdy zastosowanie tych kryteriów prowadziłoby do wyboru oferty oczywiście nie najkorzystniejszej.

Konkluzje

Jak widać, postawienie wykonawcom wysokich wymagań nie stanowi naruszenia zasady równego traktowania (postawienie zbyt wysokich wymagań może naruszać zasadę proporcjonalności, ale to temat na inny artykuł). Naruszeniem zasady równego traktowania jest natomiast różnicowanie wymagań, sposobu ich potwierdzania, sposobu weryfikacji. Niezależnie od tego, czy takie różnicowanie przybiera formę uprzywilejowania, czy dyskryminacji – jest zakazane.

A czy ktoś widział tego typu praktyki:

  • wykonawca mający siedzibę w mieście x musi wykazać przychód w wysokości 100, w województwie y – w wysokości 200, w Polsce – w wysokości 30, w UE – w wysokości … albo
  • wykonawca będący spółką akcyjną musi wykazać średnioroczne zatrudnienie w wysokości x, będący spółką z o.o. – w wysokości y, będący spółką osobową – w wysokości z, a będący przedsiębiorcą – w wysokości…

Nikomu w Polsce nie przyszłoby do głowy stawianie tego typu wymagań. To znaczy, że naruszenia zasady równego traktowania w praktyce nie występują, a zarzuty naruszenia tej zasady stawiane przez kontrole i niektórych wykonawców są z gruntu fałszywe.


[1] Zob. SK 4/98 OTK 1999, nr 2 poz. 24.
[2] R. Hochstrass v. Trybunał Sprawiedliwości Wspólnot Europejskich, C-147/79.
[3] Fragment credo Koba Consulting Group.

 

Powyższy tekst ukazał się w numerze 08/2017 Miesięcznika Zamówenia Publiczne. Doradca.

Autor: Dariusz KOBA

Czytaj dalej...

O wyższości ceny

Skoro wszyscy obecnie zalecają, zachęcają, a czasami także zmuszają do stosowania pozacenowych kryteriów oceny ofert, z przyjemnością podejmę się obrony kryterium ceny jako jedynego słusznego. Zwłaszcza, że od dwudziestu lat propaguję stosowanie kryteriów pozacenowych i nie obawiam się zarzutu, iż krytykuję słuszną zmianę podejścia.

Sprawa nie jest wcale taka prosta. I nie polega na tym, aby ustawowo zmuszać zamawiających do stosowania pozacenowych kryteriów w ogóle (jak w latach 2013 - 16), czy też o określonej wadze (jak obecnie). 

Uwagi wstępne.

Zacznijmy od stwierdzenia, że, co do zasady, ustawodawca powinien pozostawić zamawiającym swobodę określania kryteriów oceny ofert. Jeżeli kryteria oceny ofert stanowią wyraz potrzeb i preferencji zamawiającego jakże można oczekiwać, że wszyscy mają te same preferencje i na dodatek, że preferencje te najlepiej zna ustawodawca.

Potrzeby i preferencje dwóch zamawiających kupujących dokładnie to samo mogą się różnić i są to różnice naturalne: jednemu się spieszy, drugiemu nie, jednego stać na wyższą jakość, innego nie itd. Więcej nawet, preferencje tego samego zamawiającego mogą się różnić na przestrzeni czasu powodując, że kryteria stosowane w zeszłym roku nie będą odpowiednie do sytuacji, w której to samo zamówienie jest udzielane rok później. 

Można, być może, opracować przykładowe kryteria, przykłady dobrych praktyk, ale nie powinny one mieć charakteru obowiązujących przepisów, a co najwyżej klocków, z których każdy zamawiający będzie komponował zestaw kryteriów właściwy dla konkretnego postępowania.

A bardzo często właściwym zestawem kryteriów będzie: cena – 100%. Dotyczy to w większej mierze robót budowlanych i standardowych dostaw, niż usług, zwłaszcza usług intelektualnych, których przedmiot nie jest możliwy do dokładnego określenia. Stosowny przepis funkcjonuje w ustawie „od zawsze”. Chodzi mianowicie o definicję oferty najkorzystniejszej (art. 2 pkt 5), w której znajduje się zastrzeżenie, że nie można wybierać wg najniższej ceny „w przypadku zamówień w zakresie działalności twórczej lub naukowej, których przedmiotu nie można z góry opisać w sposób jednoznaczny i wyczerpujący”.

Na marginesie należy wyrazić zdumienie, że UZP potrafi ścigać i skarżyć przed sądami zamawiających, którzy zastosowali zapytanie o cenę do zakupu usług projektowych, natomiast nie interweniował w przypadku powszechnych przez lata przetargów na wybór projektanta po najniższej cenie. Przecież jedno i drugie postępowanie było i jest równie nielegalne.

Legalność i celowość stosowaniawyłącznie kryterium ceny.

Rozważmy jednak, kiedy stosowanie wyłącznie kryterium ceny jest legalne oraz celowe. Zgodnie z art. 91 ust. 2a: zamawiający (niektórzy) kryterium ceny mogą zastosować jako jedyne kryterium oceny ofert lub kryterium o wadze przekraczającej 60%, jeżeli określą w opisie przedmiotu zamówienia standardy jakościowe odnoszące się do wszystkich istotnych cech przedmiotu zamówienia oraz wykażą w załączniku do protokołu w jaki sposób zostały uwzględnione w opisie przedmiotu zamówienia koszty cyklu życia (z wyjątkami). 

Zgodnie z tym przepisem zastosowanie ceny jako jedynego kryterium wymaga spełnienia równocześnie dwóch warunków:

  1. określenia w opisie przedmiotu zamówienia standardów jakościowych odnoszących się do wszystkich istotnych cech przedmiotu zamówienia oraz 
  2. wykazania w jaki sposób zostały uwzględnione w opisie przedmiotu zamówienia koszty cyklu życia.

O pierwszym z nich pisałem nie tak dawno w Doradcy. Przypomnieć wypada jedynie podsumowanie: zważywszy, że zamawiający może stawiać swoje wymagania na dwa sposoby: jako warunki oceniane zero-jedynkowo lub jako kryteria oceniane na skali – jasnym jest, że im lepiej określi swoje wymagania jakościowe w postaci warunków, tym mniejsza potrzeba stosowania kryteriów jakościowych. Z tak brzmiącym przepisem trudno się nie zgodzić (w przeciwieństwie do poprzedniego jego brzmienia posługującego się pojęciami zaczerpniętymi z przesłanki zapytania o cenę).

Obecnie chciałbym skupić się na drugim z warunków, czyli konieczności wykazania w jaki sposób zostały uwzględnione w opisie przedmiotu zamówienia koszty cyklu życia. Przepis ten, wprowadzony nowelizacją sprzed czterech lat (pierwotnie w brzmieniu „koszty ponoszone w całym okresie korzystania z przedmiotu zamówienia”) był owocem dyskusji, jaka toczyła się w podkomisji na temat tego, jak nieracjonalne jest kupowanie drukarek czy kopiarek bez uwzględnienia cen tuszy lub tonerów do nich. To rzeczywiście jest ciężką głupotą. Jednak…

Po pierwsze – zasadność uwzględniania kosztów cyklu życia nie zależy w żaden sposób od wagi kryterium cenowego.

Podejście oparte na rachunku kosztów cyklu życia, a zwłaszcza całkowitych kosztów posiadania jest właściwe zawsze i wszędzie (chyba, że ktoś zamierza opuścić pracodawcę niedługo po przetargu i ma „w głębokim poważaniu” to, co będzie się działo za kilka miesięcy i lat). Jest to tak samo ważne w postępowaniu, w którym waga ceny wynosi 30%, jak i 60% lub 100%. Tymczasem ustawodawca wymuszając niejako stosowanie tego podejścia w przypadku, gdy waga ceny przekracza 60%, sugeruje jednocześnie, że stosowanie tego podejścia nie jest właściwe przy cenie ważącej 60% i mniej. Jest to bardzo szkodliwe przesłanie, gdyż powoduje, że zamawiający stosując wagę ceny 60% czują się zwolnieni z obowiązku rozważenia i uwzględnienia kosztów cyklu życia.

Po drugie – pojawił się w ustawie odrębny przepis, zalecający stosowanie podejścia opartego na rachunku kosztów cyklu życia. 

Jest to kompleksowa regulacja, mająca zastosowanie do wszystkich zamówień. Z jednej strony, jest to przepis zbędny, gdyż zamawiający nie potrzebuje w ustawie pozwolenia na stosowanie tego podejścia, stosowaliśmy je w wielu przetargach „od zawsze” i każdy racjonalnie (i długofalowo) myślący zamawiający wiedział, że tak należy. Z drugiej strony, wprowadzenie takiej normy rzeczywiście może przyczynić się do szerszego stosowania tej praktyki i może przynieść dobre rezultaty. 

Niezmiennie jednak będę twierdził, że ustawa nie jest podręcznikiem i zamieszczanie w niej przepisów „w celach dydaktycznych” jest bezcelowe, a nawet szkodliwe, gdyż ustawodawca nie ma kompetencji, aby zidentyfikować wszystkie „dobre rady” i nie ma możliwości ich pomieszczenia w ustawie. 

Ustawa pisana według maniery „zamawiający może…” powinna mieć co najmniej tysiąc artykułów. A ponadto, im więcej w ustawie przepisów sformułowanych według maniery „zamawiający może …”, tym większe wrażenie, że gdyby nie przewidziano w ustawie takiej możliwości, to zamawiający nie mógłby jej zastosować – co przecież nie jest prawdą. 

Z trzeciej strony – zestawienie ogólnej, słusznej zachęty do stosowania kosztów cyklu życia z obowiązkiem stosowania tego podejścia przy wadze ceny powyżej 60% drastycznie osłabia oddziaływanie tego przepisu: zamiast myśleć o kosztach cyklu życia zdecydowana większość woli obniżyć wagę ceny do 60% i uciec od problemu.

Po trzecie – wprowadzenie obowiązku uwzględnienia kosztów cyklu życia przy zamówieniach z wagą ceny powyżej 60% sugeruje, że drugim, obok ceny, kryterium o wadze co najmniej 40% powinny być właśnie koszty cyklu życia.

Zgodnie z zasadą: jeśli czegoś nie opisałeś w postaci warunków, czyli wymagań bezwzględnych, to powinieneś to opisać w postaci kryteriów, czyli wymagań miękkich. Jeśli tak, to przede wszystkim należy stwierdzić, że to nie działa. Nie widziałem postępowań (z wyjątkiem wspomnianych w dalszej części, ale to niewzorcowa historia wynikająca z innych przesłanek), w których zamawiający stosowałby kryterium kosztów cyklu życia obok kryterium ceny. I dobrze, bo podejście oparte na rachunku kosztów cyklu życia nie polega na tym, aby stosować koszty cyklu  życia jako odrębne kryterium, obok ceny.

Podsumowując ten wątek należy stwierdzić, że zalecenie dotyczące rachunku kosztów cyklu życia zamieszczone w art. 91 ust. 2a czytane w oderwaniu od całości przepisu jest słuszne, natomiast powiązanie obowiązku stosowania rachunku kosztów cyklu życia z wagą ceny jest bezsensowne. Stąd wniosek de lege ferenda o skreślenie tego warunku.

Waga ceny a rachunekkosztów cyklu życia.

Póki co jednak, wykorzystajmy istniejącą normę nie do tego, aby uciekać od problemu obniżając niepotrzebnie wagę ceny, lecz do tego, aby zastosować, o ile to możliwe, podejście oparte na rachunku kosztów cyklu życia.

Przywołajmy art. 91 ust. 3c: Rachunek kosztów cyklu życia może obejmować w szczególności koszty:

1) poniesione przez zamawiającego lub innych użytkowników związane z:

a) nabyciem,
b) użytkowaniem, w szczególności zużycie energii i innych zasobów,
c) utrzymaniem,
d) wycofaniem z eksploatacji, w szczególności koszty zbierania i recyklingu;

2) przypisywane ekologicznym efektom zewnętrznym związane z cyklem życia produktu, usługi lub robót budowlanych dotyczące emisji gazów cieplarnianych i innych zanieczyszczeń oraz inne związane z łagodzeniem zmian klimatu, o ile ich wartość pieniężną można określić i zweryfikować.

Zgodnie z tą normą w ramach kosztów cyklu życia można uwzględniać całkowite koszty posiadania (total cost of ownership – TCO) oraz koszty środowiskowe. Te drugie należy, przynajmniej na razie, odrzucić, i to co najmniej z dwóch powodów (dla tych, co nie wierzą w ocieplenie klimatu wystarczy powód absurdalności zajmowania się takimi sprawami). 

Po pierwsze, nie mamy narzędzi do obiektywnego określania wartości pieniężnej tych kosztów, po drugie, uwzględnianie tych kosztów może spowodować drastyczne pogorszenie sytuacji konkurencyjnej polskich producentów bazujących na „brudnej energii” – do cen ich produktów trzeba będzie doliczać koszty ekologiczne i tak, sztucznie podwyższoną cenę, trzeba będzie brać pod uwagę przy punktowaniu ofert. 

Stosowanie tego podejścia zostanie nam zapewne wkrótce narzucone rozporządzeniem Komisji Europejskiej i – jak mówią malkontenci – „wtedy się nie pozbieramy”, co powinno oznaczać, że należy się do tego momentu przygotować (niby co mają zrobić producenci czerpiący z sieci energetycznej prąd? Postawić sobie wiatrak? A może panele fotowoltaiczne?).

Całkowite koszty posiadania.

Zajmiemy się teraz tym, co na dziś jest możliwe i sensowne, czyli całkowitymi kosztami posiadania (TCO). 

Zacznijmy od tego, że w całej masie zamówień podejście oparte na rachunku kosztów cyklu życia nie jest możliwe, gdyż nie występują żadne takie koszty, np. doradztwo, szkolenia, ochrona, energia itd., itp. Często zamawiający nie ponosi żadnych dodatkowych kosztów zakupu, użytkowania, utrzymania i utylizacji. W takim przypadku należy w protokole wpisać „Podejście oparte na rachunku kosztów cyklu życia nie ma zastosowania do przedmiotowego zamówienia” lub podobne.

Najlepiej widać naturę i potrzebę uwzględnienia TCO w przypadku dostaw. Klasycznym przykładem są drukarki i kopiarki, które są oferowane zwykle po rażąco niskich cenach, a cały zarobek producenta ukryty jest w cenie materiałów eksploatacyjnych. 

Starsi powinni pamiętać, że kilkanaście lat temu jeden z producentów sprzętu medycznego doprowadził to rozumowanie do końca i oferował szpitalom dostawę sprzętu laboratoryjnego za darmo – afera wybuchła, gdy NIK wykrył, że odczynniki do tego urządzenia kosztowały 800% ceny analogicznych odczynników do innych podobnych urządzeń. „Nie ma darmowych obiadów” - mówią w korporacjach.

O kosztach zakupu produktów zamawiający zwykle pamiętają i opisują (w OPZ lub IPU), że wykonawca kupowany sprzęt musi: dostarczyć, wnieść, ustawić, rozpakować, przyłączyć, przetestować… oraz przeszkolić personel. O kosztach użytkowania i utrzymania często się zapomina, a przecież mogą one obejmować: przeglądy, konserwacje, materiały eksploatacyjne, części szybkozużywające, pobór mediów, spalanie, ubezpieczenie itd., itp. O utylizacji to już prawie nikt nie pamięta, a przecież koszty wycofania z eksploatacji zaczynają ważyć (na marginesie: ciekawe jak wyszedłby TCO dla energooszczędnej żarówki wypełnionej rtęcią w stosunku do starej, żarowej…). 

Wyliczenie TCO wymaga zwykle przeprowadzenia analizy rodzajów i wielkości kosztów, przy czym należy skupić się przede wszystkim na najważniejszych składnikach. 

Przy zakupie drukarki trzeba uwzględnić tusze lub tonery, natomiast zużycie energii elektrycznej nie wydaje się konieczne (urządzenia te i tak spełniają wyśrubowane normy w tym zakresie). Przy zakupie samochodu uwzględniamy poza spalaniem koszty (i ich częstotliwość) przeglądów oraz kluczowe materiały eksploatacyjne (i częstotliwość ich wymiany): olej, klocki, tarcze… 

Mój ulubiony przykład prostego a skutecznego uwzględnienia TCO przy dostawie sprzętu pochodzi sprzed kilkunastu lat. Warszawskie MZA ogłosiło przetarg na dostawę autobusów (można zamienić na samochody, drukarki, kopiarki, komputery, projektowy itd., itp.), w którym jedynym kryterium była cena, natomiast najkorzystniejszą ofertę złożył Mercedes. 

Jak to możliwe? OPZ składał się z trzech części. Zamawiający wymagał: (1) dostarczenia produktu, (2) utrzymania w sprawności na określonym poziomie przez określony czas oraz (3) zobowiązania wykonawcy do odkupu sprzętu po okresie używania. Stosownie do opisu zamawiający wymagał przedstawienia cen: (C1) sprzedaży, (C2) utrzymania oraz (C3) odkupu. Do porównania ofert zastosowano wzór: C = C1 + C2 - C3. Czyż to nie genialne?! A potem UZP postawił zamawiającemu zarzuty (sic!). Nie poddajemy się jednak i po drobnych korektach nadal stosujemy tę zasadę.

Koszty zakupu mogą obejmować szereg wydatków daleko wykraczających poza wymienione powyżej, czego przykładem może być zakup oprogramowania, od prostego Lexa/Legalisa/LexPolonica przez systemy operacyjne i bazy danych, aż do wielkich, dedykowanych systemów informatycznych. 

Zamawiający posiada i użytkuje program „A” i najchętniej nadal chciałby z niego korzystać. Czy jednak wolno wskazać ten program w OPZ? Ważniejsze: czy warto? Czy rzeczywiście jestem gotowy zapłacić każdą cenę za przedłużenie licencji, utrzymanie, rozwój programu, który posiadam? Przecież nie! 

Tymczasem wielu zamawiających stara się ze wszystkich sił kupić „A”. To jakieś nieporozumienie, to nie ma nic wspólnego z celowym i oszczędnym gospodarowaniem środkami publicznymi, nie mówiąc o tym, że narusza zasady zamówień publicznych. Ale przecież zakup programu innego, niż „A” spowoduje duże utrudnienia w instytucji i będzie wymagał poniesienia wielu dodatkowych kosztów: przeniesienie danych, szkolenia użytkowników, certyfikaty administratorów itd., itp. 

To prawda, dlatego należy zastosować TCO i wymagać uwzględnienia w ofercie przez każdego wykonawcę, który oferuje coś innego, niż „A” wszystkich kosztów zakupu. Z jednej strony, postępowanie dopuszcza zaoferowanie „nie A”, z drugiej strony, wymaga pokrycia przez wykonawcę wszystkich (niewystępujących w przypadku oferowania „A”) kosztów zakupu.

Nie należy też zapominać, że TCO dla systemów informatycznych powinien obejmować koszty utrzymania i używania przez cały czas życia systemu, a więc raczej nie trzy-pięć, tylko kilkanaście lat.

TCO przy robotach budowlanych.

W przypadku robót budowlanych TCO powinno być rozważane na etapie projektowania. Zamawiający powinien wymagać od projektanta optymalizacji rozwiązań projektowych pod kątem zarówno kosztów budowy, jak i kosztów utrzymania obiektu. 

Kto to robi? Niewielu. No to nie ma się co dziwić, że w projekcie wszystko jest przewymiarowane, ewentualnie „piękne, ale niemożliwe”, niemożliwe do ogrzania, ochłodzenia, posprzątania, utrzymania, serwisowania. Jeśli optymalizacja kosztów utrzymania została dokonana (jak należy), zamawiający może skwitować spełnienie tego warunku adnotacją w protokole w stylu: „Analiza kosztów cyklu życia obiektu została dokonana na etapie projektowania, a dokumentacja projektowa jest wynikiem optymalizacji kosztów budowy, utrzymania i używania obiektu”.

Jak policzyć te koszty? Obawiam się, że jedyne profesjonalne podejście opiera się na modelowaniu budynku (Building Information Modelling – BIM), co wymaga zastosowania specjalnego oprogramowania, jednak umożliwia osiągnięcie rezultatów m. in. w postaci spójności dokumentacji projektowej oraz możliwości wyliczenia potrzeb energetycznych budynku. 

Chyba pierwszym w Polsce przetargiem, w którym wymagaliśmy wyliczenia w ten sposób wskaźników energetycznych, które były przedmiotem oceny w przetargu była budowa Muzeum Piłsudskiego w Sulejówku. Zdobyte tam doświadczenia chętnie wykorzystamy przy kolejnej inwestycji, tylko jakoś nie widać inwestorów chcących zastosować to podejście. Wszyscy czekają na ustawowy przymus stosowania TCO dla obiektów budowlanych? Zgodnie z art. 91 ust. 7 c minister właściwy do spraw budownictwa, planowania i zagospodarowania przestrzennego oraz mieszkalnictwa  określi, w drodze rozporządzenia, metodę kalkulacji kosztów cyklu życia budynków oraz sposób przedstawiania informacji o tych kosztach kierując się potrzebą zapewnienia ujednolicenia i wiarygodności tych kalkulacji.  Może lepiej spróbować, zanim taki obowiązek się pojawi.

Inwestycje obliczone na generowanie przychodów.

Inaczej postępujemy w przypadku inwestycji obliczonych na generowanie przychodów, np. budowa bloków energetycznych. Stosujemy tylko jedno kryterium oceny ofert – i nie jest nim cena.

Stosujemy dokładnie takie samo podejście, jakie zastosowałby każdy prywatny inwestor. Mądry inwestor nie dąży do minimalizacji kosztów budowy, lecz do maksymalizacji zysku, czyli szuka rozwiązania, które maksymalizuje różnicę między przychodami generowanymi przez inwestycję, a kosztami jej budowy i eksploatacji. 

Jedynym kryterium, jakie należy w takim przypadku stosować jest wartość bieżąca netto (Net Present Value – NPV), ewentualnie wewnętrzna stopa zwrotu (Internal Rate of Return – IRR, może MIRR). 

Przez lata inwestorzy bali się tego podejścia („bo nielegalne”, „bo nie ma kryterium „cena”) i stosowali tandem kryteriów: cena – 10%, NPV – 90% (co jest absurdem ekonomicznym). Kilka lat temu udało nam się przełamać opory PGE, które jako pierwsze ogłosiło trzy postępowania na budowę bloków z jednym kryterium: „NPV – 100%). Mam nadzieję, że wszystkie następne idą już wedle tego podejścia.

Podobne podejście należy stosować również do inwestycji nie nastawionych na generowanie zysku (nie jest takich przypadków dużo w świecie zamówień publicznych), lecz np. na obniżenie kosztów eksploatacji (np. termomodernizacja), których jest cała masa a które – obawiam się – wcale nie uwzględniają podejścia opartego na TCO.

Podsumowując: stosowanie kryteriów pozacenowych nie jest ani jedynym, ani najważniejszym czynnikiem sukcesu zamówienia publicznego. W całej masie zamówień, zamiast stosować głupie lub niepotrzebne kryteria pozacenowe, lepiej wybrać najtańszą ofertę, z zastosowaniem podejścia opartego na koszcie cyklu życia i po określeniu standardów jakościowych odnoszących się do wszystkich istotnych cech przedmiotu zamówienia.

Powyższy tekst ukazał się w numerze 07/2017 Miesięcznika Zamówenia Publiczne. Doradca.

Autor: Dariusz KOBA

Czytaj dalej...
Subskrybuj to źródło RSS